Fatum nad dzwonami od św. Mikołaja
Świąteczna pora. O Bożym Narodzeniu przypominają, bijące radośnie, dzwony kaliskich świątyń. W tym i te z naszej katedry – matki kościołów diecezji. Ale historia nie zawsze była dla nich łaskawa, dostojny ich dźwięk – dzisiaj oczywisty – wiąże się z opowieścią pełną perypetii, rozczarowań i nowych nadziei.
Przypomnijmy, że obecna wieża, z której dochodzi bicie kościelnych dzwonów, nie jest pierwotną wieżą tej świątyni. Najstarszą częścią budowanego w kilku etapach od połowy XIII w. kościoła p.w. św. Mikołaja (patrona m.in. kupców – czyżby ówcześni kaliszanie, żyjący w wielu przypadkach z handlu, chcieli w ten sposób zaskarbić łaski i opiekę tego świętego?) jest wydłużone prostokątne dwuprzęsłowe prezbiterium – pierwotnie niższe i bez sklepień – z chórową emporą patronacką, do której prowadziły kręte schody oraz parterowa zakrystia. Po krótkiej, spowodowanej śmiercią fundatora Bolesława Pobożnego, przerwie w budowie wznowiono prace i wtedy – już za Kazimierza Wielkiego – postawiono, póki co połączoną z prezbiterium drewnianą lub szachulcową nawą, czworoboczną dwukondygnacyjną wieżę, w której umieszczono gotycki portal wyróżniający się szczególną formą dekoracyjną.
I wreszcie w 2. poł. XIV w., po objęciu świątyni przez kanoników, przystąpiono do murowania nawy głównej, łącząc nią prezbiterium z wieżą. I ta oto wieża, w niezmienionej niemal postaci – mimo, że sam korpus kościoła w konsekwencji kilku pożarów, które mocno nadwyrężyły budowlę, musiał być, m.in. przez Albina Fontanę, poprawiany – przetrwała do początków wieku XVIII. I, co jest oczywiste, od wielu stuleci (Adam Chodyński zapisał, że najstarszy z dzwonów kościoła św. miał ufundować król Kazimierz Wielki) dochodziło z niej budzące szacunek, czasem radość, czasem grozę bicie dzwonu.
Dokumenty sugerują jeden tylko wyjątek – po wielkim pożarze Kalisza z czerwca 1606 r. mieszkańcy najbardziej ubolewali nad zniszczeniem kościoła kanoników jako swojej matki, przy którym tak dźwięczne były dzwony, iż napisali o nich, że podobnych Kalisz nigdy mieć nie będzie. Ale te (a może nowe) wciąż z wieży dzwoniły. Aż do października 1706 r., kiedy to pod Kaliszem dochodzi do sporej bitwy. Wyjątkowo bezzasadnej (o ile w ogóle bitwy są zasadnym rozstrzyganiem sporów), bo sukcesję na polskim tronie dwaj pretendenci: August Sas i Stanisław Leszczyński rozstrzygnęli w wyniku rokowań w Altranstädt miesiąc wcześniej. Ale co tam – prawie 50 tys. chłopa stanęło na polach Kościelnej Wsi do boju, po jego zakończeniu ponad trzy tysiące z nich nie odmeldowało się już na miejscu zbiórek wśród żywych. W tej liczbie byli także pokonani zwolennicy Leszczyńskiego, głównie Szwedzi, których część poległa także w czasie ucieczki z pola bitwy w stronę Kalisza. No i wtedy goniący ich, upojeni zwycięstwem, a przy tym z natury okrutni Kałmucy nie poprzestali na rzezaniu pokonanych – dostało się też samemu miastu. Między innymi spalono wtedy wieżę od św. Mikołaja.
W stanie nadwątlonym przestała tak ponad półtora wieku – w jej ocalałych fragmentach aż do 1845 r. mieściło się archiwum miejskie, a w drewnianej konstrukcji nośnej wieży pojawiła się tajemnicza sygnatura Georga Gandiera. No i odlano nowy dzwon – w listopadzie 1723 r. biskup Kraszkowski konsekrował nowy obiekt sztuki ludwisarskiej nazwany – wbrew tradycji, nakazującej nadać głównemu dzwonowi świątyni imię Mikołaj – Kalikst. Wtedy nad korpusem kościoła górowała wieża w postaci dość kadłubkowej (fot.) – ciekawe zatem, gdzie go zawieszono?
A wieża w dzisiejszej postaci? – dopiero w roku 1874 kaliski budowniczy Franciszek Turnell przystąpił do jej budowy. Wzorował się on jakoby na gotyckiej architekturze, jednak już wtedy wiedziano, że takich wież w średniowiecznej Polsce nikt nie wznosił. Poważnie rozważano więc rozbiórkę i stworzenie nowej konstrukcji, jeszcze pół wieku temu historycy sztuki mówili o obcym, sztywnym tworze w pseudogotyckich formach przytłaczających zabytkowy kościół. Ale wieża w niezmienionym kształcie z połowy XIX w. stoi nadal, ostatnia jej renowacja miała miejsce pod koniec XX i już w XXI wieku. Niestety, rok po jej pobudowaniu, podczas procesji w oktawę Bożego Ciała, ponad stuletni Kalikst tak się rozdzwonił, że aż był pękł. Ówczesny proboszcz ks. Pollner zdecydował się zorganizować składkę na jego rekonstrukcję a „Najjaśniejszy Pan [car Aleksander II – przyp. P.S.] zezwolić raczył na zbieranie w granicach guberni kaliskiej dobrowolnych ofiar na przelanie dzwonu Ś- go Mikołaja”.
W czerwcu zebrano potrzebną do ukończenia prac sumę 3 tys. rubli. (…) Złożyły się na nią wszystkie warstwy społeczeństwa, bez różnicy narodowości i wyznań. W szczególności doceniono, że wśród ofiarodawców znaleźli się nie tylko katolicy i ewangelicy, ale również kaliscy Żydzi. Dzwon, któremu postanowiono przywrócić imię Mikołaj, miał się stać symbolem zgody i pojednania. W lipcu ważący ok. 3 tony nowy dzwon mógł być wciągnięty przez wybitą w sklepieniu wieży dziurę i umocowany na dźwigarze.
W desperacji z wieży wyjęto nawet wszystkie okna. Nie pomogło. Nie na wiele się także zdało sprowadzenie z Warszawy nowego żelaznego serca oraz trzykrotne w sumie przelewanie dzwonu. Nic z tego. Ktoś nazywa go stłuczonym garnkiem a, „dzwonowa” afera zatacza coraz szersze kręgi. Nad starym naszym dzwonem Mikołajem zawisł jakiś fatalizm. Po raz już nie wiadomo który od czasu jego narodzin spuszczać go będą z wieży – pisze ze smutkiem „Kaliszanin”. W październiku 1880 r, poświęcenia kolejne wersji dokonał ks. biskup Wincenty Popiel. Ale nadal odgłos jego [nowego dzwonu – przyp. P.S.] słyszalny zaledwie na Rynku czyni niemiłe wrażenie. Niewielką poprawę przyniosło też przewieszenie dokonane na początku XX stulecia. W miarę swoich skromnych możliwości sytuację próbował ratować dodatkowy dzwon (fot.) – to on właśnie obwieszczał kaliszanom przybycie w listopadzie 1902 r. do naszego miasta pierwszego pociągu. Około 1901 r. archiwista magistratu Wojciech Pyżalski (pochowany w pobliżu bocznej bramy cmentarza miejskiego) zapisał testamentem sumę 300 rubli na ponowne przelanie dzwonu. Z czasem kwotę tę udało się na tyle powiększyć, że w 1912 r. postanowiono ufundować nie jeden, ale cztery (!) nowe dzwony. Podczas przetapiania fuszerki okazało się, że powodem problemów była „niedokładność” (?!) ludwisarzy sprzed trzydziestu paru lat, którzy obecność spiżu w głowicy czasem „wspomagali” żużlem. Paradoksalnie – nowy odlew wykonała firma Czerniewicza spod Warszawy, której współwłaścicielem okazał się… ludwisarz z 1879 r. – pan Zwoliński. W maju 1912 r. dzwony przybyły do Kalisza, a ich czysty i donośny dźwięk (wreszcie!) słychać było aż na Rypinku.
Ale i ten, ważący niemal 4 tony Mikołaj, wydzwaniał kaliszanom zaledwie niespełna trzy dekady. W czasie II wojny został, podobnie jak i inne kaliskie dzwony, zdemontowany i wywieziony. Niemcom potrzebny był wszak surowiec na armaty. Na szczęście, w przeciwieństwie do wielu innych, choć bezpowrotnie uszkodzony, ocalał i odnalazł się… na wrocławskim złomowisku. Wrócił do Kalisza i dziś niczym stateczny emeryt stoi między kościołem a plebanią (zabytkowym budynkiem dawnego klasztoru) (fot.) i tylko czasami mający akurat dobry humor przewodnicy, zmyślają dzieciakom legendy o zagniewanym diable, który z jakiś powodów go tu porzucił. A na wieży, tak jak dawniej, smutne i radosne chwile obwieszczają kaliszanom kolejne pokolenia dzwonów – wśród nich nowy Mikołaj. Jingle bells…
W artykule wykorzystałem m.in. informacje przekazane przez pp. Annę Tabakę i Macieja Błachowicza.