
D. Borowiak: Chcę być ambasadorem regionu w Warszawie
Dawid Borowiak, kaliski przedsiębiorca, postanowił wystartować do Senatu RP jako kandydat niezależny. W jego kampanię i zbieranie podpisów, jak deklaruje, zaangażowało się ponad 100 osób. Czy Dawid ma szansę wygrać walkę z Goliatami? Część pierwsza wywiadu ukazała się w wydaniu papierowym Latarnika Kaliskiego.
Krzysztof Łużyński: Jak z perspektywy toczącej się kampanii ocenia pan jej przebieg – jest tak, jak sobie to pan wyobrażał?
Dawid Borowiak: Zaskoczył mnie sam odbiór mojego startu przez osoby, które mnie wspierają. Kiedy człowiek się w coś angażuje, to oczywiście może liczyć na najbliższych – rodzinę oraz przyjaciół, ale w tym przypadku większość osób spoza mojej rodziny, które zaczęły się angażować, to osoby, które wcześniej mnie tylko kojarzyły albo jedynie znały moich bliskich przyjaciół. Gdybym chciał ich wszystkich zliczyć to myślę, że jest to ponad 100 osób. Czynnie mnie one wspierały i wspierają w różny sposób – wcześniej poprzez zbieranie podpisów, obecnie przez roznoszenie ulotek czy chociażby dobre słowo lub radę.
Zaskoczyło mnie to, że jest tak wielu ludzi, którzy są zmęczeni wojną polsko-polską. Chcą normalności, lepszego życia w kraju, w Kaliszu, a jednocześnie, mimo tego zmęczenia polityką, zaczęły mnie wspierać w kampanii. Inną rzeczą, która mnie w jakimś stopniu zaskoczyła jest cały zbiurokratyzowany proces kandydowania. Uważam, że nie musi wcale taki być i można go przyspieszyć. Przykładem jest rejestracja komitetu, która powinna być możliwa do realizacji z dnia na dzień. To o tyle ważne, że wszystkie niezależne komitety wyborcze wyborców mają, przy tak krótkiej kampanii, niezwykle mało czasu. Każde przesunięcie o 3-5 dni powoduje, że to pani urzędnik w stolicy decyduje o losie wyborów. Przesunięcie o 5 dni, kiedy zostało np. 50 dni do wyborów, to 10% całej kampanii. Można byłoby ten czas poświęcić np. na spotkania z wyborcami, rozmowy, prezentowanie programu. Od początku chciałem, aby zbieranie podpisów i cała kampania były niezwykle etyczne i zgodne z tym, o czym PKW informuje na swoich stronach. To dla mnie duże wyzwanie, ale udało się i dziękuję osobom, które mnie wspierały.
W części „kwartalnikowej” naszej rozmowy mówił pan o braku wspólnego głosu polityków – nieco inaczej było w temacie uniwersytetu. Zakładając jednak, że wszystkie te duże projekty zostaną zakończone, jaki według pana kierunek dalszego rozwoju powinniśmy wybrać jako miasto?
To pytanie zadajemy sobie w Kaliszu już od kilkunastu lat. Kilkanaście lat temu zrobiłem spotkanie dotyczące tematu wyludniania się miasta. Przyszło na nie dosłownie kilku polityków, natomiast sala była pełna „zwykłych” mieszkańców – przedsiębiorców, nauczycieli, osób zaangażowanych społecznie. Jedną z kluczowych spraw powinno być znalezienie samego pomysłu na miasto, czyli tego, co Kalisz ma sobą prezentować. Nie jesteśmy w stanie w jakikolwiek sposób zmusić osób do rodzenia dzieci, ale możemy na pewno sprawić, żeby warunki do życia były lepsze. Wszystko po to, aby było to miasto, w którym się dobrze żyje, żeby dobrze prowadziło się tutaj biznes, by dziecko miało jak najlepszą edukację.
Znalezienie takiego pomysłu to to, co wiele razy opisywał Paweł Tkaczyk, jeśli chodzi o tworzenie się miast w ogóle. Można to robić odgórnie, czyli to włodarz decyduje, w którym kierunku idziemy, wymyśla hasło przewodnie. Najczęściej, jeśli co kadencję zmienia się włodarz, to zmienia się też to hasło i miasto jest wtedy podzielone. Inną opcją jest inicjatywa oddolna, czyli to mieszkańcy mogą zdecydować, w którym kierunku idziemy. Ten proces jest dłuższy i trudniejszy, ale jako miasto powinniśmy rzeczywiście znaleźć atrakcyjny sposób na siebie, sposób prezentowania, jakie mamy atuty.
Moim zdaniem jesteśmy miastem idealnym. Nie jesteśmy aż tak duzi, by mieć duże korki, przez które nie da się funkcjonować i nie mamy też tutaj aż takiego pędu życia. Z drugiej strony mamy wszystko, co najpotrzebniejsze, wzbogacone o takie perełki, jak np. Filharmonia Kaliska, teatr, Park Miejski. Powinniśmy w końcu wybrać kierunek, w którym miasto ma zmierzać – czy to ma być miasto dla rodzin, dla seniorów, dla osób młodych. Nie chodzi o to, aby zamknąć się na wszystkie inne grupy, ale może powinniśmy być np. „muzycznym Kaliszem” albo „historycznym”, jako że jesteśmy najstarszym miastem. Musimy skierować nasz wzrok na jedną z takich rzeczy i niech to wtedy będzie na tyle atrakcyjne i piękne, żeby ludzie chcieli się tutaj osiedlać.
Hasło o walce Dawida z dwoma goliatami dobrze się przyjęło w mediach. Co jednak w przypadku scenariusza, gdy walka się faktycznie zakończy, a Dawid wygra? Jakie nakreśliłby pan sobie cele na pierwsze miesiące pracy w Senacie, a jakie na np. połowę kadencji?
Jestem kandydatem niezależnym i chcę być także senatorem niezwykle aktywnym, a moim pierwszym celem byłoby to, co już teraz robię. Chciałbym po wyborach dalej jeździć po wszystkich gminach w powiecie kaliskim, pleszewskim i jarocińskim. Moja aktywność nie będzie wtedy mniejsza, jak ma to miejsce w przypadku większości polityków, bo wszyscy wiemy, jak to działa. Po wyborach politycy osiadają na laurach i zajmują się sami sobą. W moim przypadku będzie inaczej, a aktywność tylko się wzmocni. Chciałbym dalej spotykać się z włodarzami wszystkich miejscowości z naszego regionu, z wójtami, burmistrzami, prezydentami, sołtysami i w ten sposób jeszcze dogłębniej poznawać ich potrzeby i to, jak mogę wspierać ich jako senator. Teraz już wiem, jakie są te potrzeby w wielu miejscach, ale jako senator byłbym w stanie dużo lepiej sprawdzać się jako ich głos, jako ambasador naszego regionu w Warszawie.
Nic nie stoi na przeszkodzie, aby zostać np. jeden dzień dłużej w stolicy po posiedzeniach i zaapelować do urzędników, polityków, ministrów o potrzeby miejscowości z powiatu kaliskiego, pleszewskiego czy jarocińskiego. Nic też nie stoi na przeszkodzie, aby jeździć co jakiś czas do stolicy Wielkopolski, rozdzielającej dużą część środków i również tam wspierać lokalne działania, które są ważne dla mieszkańców. Wiele osób, z którymi aktualnie rozmawiam, potwierdza, że brakuje takiej komunikacji i wielokrotnie wypływa to, kiedy włodarze skarżą się, że jeden czy drugi polityk przychodzi na kawę raz na kadencję, porozmawia o nieistotnych rzeczach, po czym wychodzi i nie zapyta nawet, jak mógłby wesprzeć działania miasta czy mniejszej miejscowości. To smutny scenariusz. W moim przypadku chciałbym, aby mieszkańcy mogli mnie z takich rzeczy rozliczać bez względu na etap kadencji. Wiedzieliby, z kim się spotkam, na jakich spotkaniach jestem i w jakich rzeczach biorę udział, wspierając lokalne działania.
Często dziś słyszymy o bezpartyjnych, niezależnych lub antysystemowych kandydatach. Nie uważa pan, że te wartości się mocno rozmyły?
Jedno to być niezależnym, a drugie mówić, że się nim jest. Wiele startujących partii mówi o zaprzestaniu wojny polsko-polskiej i to pięknie brzmi na konferencjach. 5 minut później wrzucane są jednak filmy czy wpisy, które mają umniejszyć przeciwników politycznych. Osobiście wybrałem trudniejszą i znacznie dłuższą drogę w zdobywaniu poparcia, a jest nią kampania pozytywna. Nie zamierzam atakować moich kontrkandydatów, wytykać wszystkich błędów, ale chcę oczywiście spierać się na argumenty lub programy. Wiele partii mówi o tym, że chce zaprzestać konfliktu, a chwilę później „dokładają do pieca”, żeby podkręcić atmosferę. To dla nich na rękę, bo łatwo wybić się, prezentując negatywne cechy przeciwnika. Mnie inspiruje historia o najwyższym budynku w mieście. Aby go zbudować masz dwie drogi. Albo wyburzysz wszystkie inne i wtedy twój będzie siłą rzeczy największym, mimo że nic nie zrobiłeś, albo przez lata będziesz budował własny wieżowiec. Wymaga to dużo więcej poświęcenia, ale jest przyjemniejsze i można dzięki temu stworzyć unikalny projekt. Wybrałem tę trudniejszą drogę, choć wiem, że dużo szybciej media o tobie napiszą, gdy zrobisz coś skandalicznego albo negatywnego, niż kiedy robisz dobre rzeczy.
Poza tą niestandardową wśród polityków aktywnością, mówi pan też o budowaniu w kampanii pozytywnego przekazu. To także nie jest norma – myśli pan, że można w ten sposób się przebić i dotrzeć do mieszkańców?
Wychodzę z założenia, że większość osób jest zmęczona negatywnymi informacjami. Mamy dużo wyzwań codziennego życia związanych z pracą, wychowywaniem dzieci, że w głębi serca naprawdę poszukujemy tych pozytywnych wiadomości. Mimo że klikalność czy oglądalność negatywnych materiałów jest większa, bo powoduje to natychmiastowe emocje, to jeśli zaczniemy dokładać cegiełkę po cegiełce dobrych informacji, to w końcu przyniesie to dobry owoc. To co siejemy, to zbieramy. Jeśli będziemy siali dobre rzeczy, to one do nas wrócą. To całkowicie biblijna zasada i ja się z nią zgadzam. Widać to, kiedy udaję się np. do urzędu z czasem naprawdę trudnymi sprawami. Gdy wchodzisz z innym nastawieniem, wejdziesz z uśmiechem mimo trudnej sprawy, to działa to potem też w drugą stronę. Powtórzę – to, co siejemy, to też zbieramy i tam, gdzie te cegiełki dołożymy, powstanie piękny budynek.
Dziękuję za rozmowę.
Ja również dziękuję.
I ja mu wierzę. Myślę, że zaangażowanie trochę opadnie siłą rzeczy, bo pewnie każdy w tym kurwidołku będzie mu rzucał kłody pod nogi, ale próbujmy coś ruszyć w tej Polsce.