Damian Kfiatek Kwiatkowski: Za moich czasów w Kaliszu był problem ze street artowymi projektami
Jak wyglądała droga artystyczna jednego z kaliskich grafficiarzy? O sztuce ulicznej, buntowniczym etapie malowania po ścianach, problemach z realizacją projektów w Kaliszu i zabawnych historiach, rozmawialiśmy z Damianem Kwiatkowskim – twórcą znanego kaliszanom graffiti „Matka 24h” na ul. Chodyńskiego.
Katarzyna Simiłowska: Skąd u Ciebie to zamiłowanie do sztuki? Co spowodowało, że zacząłeś się nią interesować?
Damian Kwiatkowski: To przyszło naturalnie. Gdy byłem dzieckiem, moja mama zachęcała mnie do rysowania. Chciała mnie czymś zająć. Siadałem sobie wtedy i rysowałem: dinozaury, komiksy, śmieszne historyjki.
Twoje zainteresowanie dinozaurami musiało pozostać u Ciebie po dziś dzień. Widać to w Twoich ostatnich projektach.
To prawda. Odkryłem u siebie syndrom niedokończonego dzieciństwa – tak to nazywam. Nie wyrosłem z zainteresowania dinozaurami, regularnie kupuję komiksy, uwielbiam grać w planszówki i śledzę rynek gier komputerowych. Wciąż interesuję się tym, co podobało mi się za młodu. Kiedy paczka chipsów z kolekcjonerskim kapslem albo nowy kartridż do pegasusa równały się zdobyciu kamienia filozoficznego…
Mógłbyś opisać pokrótce poszczególne etapy swojej drogi artystycznej?
Na etapie wybierania szkoły średniej, zastanawiałem się czy nie zostać technikiem elektronikiem lub technikiem informatykiem. W ostatniej chwili pomyślałem: „może pójdę jednak do plastyka” i zmieniłem swój wybór. Spodobało mi się w tej szkole. Miło wspominam zajęcia z historii sztuki, prowadzone przez panią Joannę Bruś, zajęcia zkompozycji z panem Jamroszczykiem i oczywiście – malarstwo. Tam też poznałem Taliego i Detoxa. To od nich zaraziłem się malowaniem sprayem po ścianach. Z początku byli moim Nemesis (śmiech). Później jednak zacząłem się z nimi dogadywać bardziej, niż osobami, które były wobec mnie neutralne. Z nimi łączyła mnie chęć rywalizacji, przekładającej się na pole artystyczne.
Zacieśniliście później współpracę?
Tak, w liceum zaczęliśmy jeździć razem na festiwale, które były dla mnie za każdym razem wielką przygodą. Pamiętam jeden z nich, na który pojechaliśmy w trójkę – Streetart Silesia w Katowicach. W jego trakcie – wskutek serii niefortunnych zdarzeń – zgubiliśmy się w cygańskiej dzielnicy, uciekaliśmy przed kibicami GKS-u, rozdzieliliśmy się i urwała się między nami łączność. Z tego wyjazdu niestety nie wróciliśmy w komplecie i jeden z kolegów odnalazł się dopiero po tygodniu (śmiech).
Okres licealny sprawił, iż naturalną konsekwencją Twojej ówczesnej działalności stała się kontynuacja edukacji na studiach artystycznych?
Chciałem dostać się na Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu na Intermedia. Niestety to się nie udało. Byłem bardzo obrażony na cały świat. Za karę poszedłem na studia do Kalisza. Teraz bardzo się cieszę, że tak potoczyły się moje dzieje. Był to jeden z najfajniejszych okresów mojego życia.
Jak przebiegała Twoja praca nad projektami w Kaliszu?
Za moich czasów w Kaliszu był problem ze street artowymi projektami. Każdy z nich wiązał się z przełknięciem łyżki dziegciu. Moim zdaniem problem tkwił w tych, którzy rozdzielają środki na tego rodzaju przedsięwzięcia. Zwykle nie żyją na bieżąco tym, co się dzieje w świecie street artu czy sztuki współczesnej. Przekonanie takiej osoby do swojego pomysłu artystycznego jest bardzo trudne.
Wciąż zajmujesz się szablonami?
O szablonach powinienem mówić w czasie przeszłym. Dwa lata temu wyjechałem z Kalisza, zakończyłem studia, ożeniłem się, wylądowałem w Poznaniu i przestałem wycinać. Szablon był doskonałym narzędziem na początku mojej „street artowej kariery”. Z jego pomocą tworzyliśmy plakaty do mini happeningów oraz mnóstwo wlepek z hasłami tj.: „Kfiatek – kfintesencja kfadrofonicznej kfadrygi”, „Kfiatek – Flanelowy flecista” albo „Kfiatek – fizyczny finlandczyk”. Pierwsza wystawa, jaką zrobiliśmy z Detoxem, nazywała się „Konsumpcja sztuki naiwnej”. Prezentowaliśmy tam podobne vlepki i prace, które były podszyte naszym poczuciem humoru i przekorą. Na otwarciu klęczeliśmy przed swoimi obrazami, modląc się przed nimi jak przed relikwiami. Koleżanka, wprowadzająca widzów, przedstawiała nas odwrotnie, przez co do tej pory niektórzy mylą Detoxa z Kfiatkiem.
Czy każdy prawdziwy grafficiarz musi przejść przez buntowniczy okres malowania po ścianach?
Chyba tak. Obecnie się tego wstydzę. Nie wpisuje się to zbyt dobrze w kodeks moralny, który wyznaję. Zresztą u mnie faza nielegalnego malowania skończyła się bardzo szybko. Kilku dresów wybiło mi z głowy tego rodzaju pomysły przy pomocy pięści.
Wbiłeś się na ich teren (śmiech)?
Można tak powiedzieć. To była klasyczna ekipa dresów. Mieli ze sobą amstaffa (śmiech). Po krótkiej wymianie zdań dostałem po gębie.
Sprawdzałeś ostatnio czy zachowały się Twoje „buntownicze” prace z tamtego okresu?
Widziałem je wczoraj. Zostały z nich szczątki. Patrzę na nie z odrobiną sentymentu.
W 2017 roku w Warszawie stworzyłeś z przyjaciółmi mural, odnoszący się do powstania warszawskiego. Jest to jeden z największych projektów, jakie miałeś okazję zrealizować. Mógłbyś powiedzieć więcej o kulisach tego projektu?
Wycięcie szablonów do tego projektu zajęło mi chyba miesiąc. Było to 150 formatów 100×70.Ja i moi pomagierzy spędziliśmy przy samej ścianie około tygodnia. Wśród postaci, widniejących na tym muralu, jestem ja i moja ówczesna dziewczyna, a obecna żona. Z tą pracą wiąże się jednak znacznie więcej ciekawostek. W trakcie malowania podszedł do nas facet, na pierwszy rzut oka przesiąknięty hip-hopem jak szkolna gąbka wodą. Spytał jak się nazywamy i czy może zrobić fotkę na swojego Instagrama. Myślę: „Znam skądś ten głos! Kto to jest?” Dopiero jak odszedł, dotarło do mnie, że jest to Wujek Samo Zło. Zdjęcie tego muralu opublikował na swoim Instagramie również Kuba Wojewódzki. Prócz tego warszawska eskapada była na tyle kiepsko zorganizowana, że nie mieliśmy funduszy, by wynająć sobie hotel. Mogliśmy nocować w stolicy jedynie dzięki życzliwości siostry zakonnej, która nas przygarnęła.
Skąd czerpiesz inspirację do tworzenia swoich dzieł?
Zawsze fascynował mnie drugi człowiek. Mam wrażenie, że do końca życia będę chciał portretować ludzi. Miałem też dziwne turpistyczne ciągoty. Im coś było bardziej okropne, tym bardziej mi się podobało. Fotografowałem nawet zdechłe zwierzęta, np. rozjechane koty i mówiłem sobie wtedy: „to będzie fantastyczna seria realistycznych szablonów…(śmiech)
(Śmiech)
…na wielkim formacie”. Porzuciłem jednak ten pomysł. Zamiast tego zabrałem się za zniszczone rowery, wycinałem portrety starszych osób. W poszukiwaniu inspiracji chodziłem na kaliskie ryneczki (fotografowałem wtedy sprzedawców) albo na złomowisko.
Masz swoich ulubionych artystów? Na kim się wzorowałeś/wzorujesz? Kto na Tobie odcisnął największe piętno artystyczne?
Oczywiście. Jeżeli chodzi o street art, byłby to Aryz. Najlepszy rysownik, jakiego znam, to Kim Jung Gi. Bardzo podobają mi się ilustracje Tea wei. Jeżeli chodzi o szablon, to moimi niezmiennie ulubionymi są grupa Monstfur z Częstochowy oraz m-city. Ci pierwsi byli moimi guru, tworzyli prace na niesamowitym poziomie. Mają swój specyficzny, pomelanżowy klimat. Z grupą Monstfur malowałem na jednym z festiwali. Później na ich zaproszenie pojechałem do Częstochowy, gdzie miałem okazję ich poznać. Musiałbym dodać jeszcze kogoś z polskich klasyków-malarzy, których bardzo cenię… Uwielbiam Malczewskiego, Grottgera, Wyczółkowskiego, Fałatai oczywiście – Matejkę. Jego prace robią niesamowite wrażenie. Matejko był zapraszany do wszystkich wielkich uczelni w Europie, mógł dostać swoją katedrę malarstwa gdzie tylko zechciał. Jednak wszędzie odmawiał, wolał zostać w Polsce. Z jego „Bitwą pod Grunwaldem” wiąże się ciekawa historia. W czasie wojny była ona ukryta, zawinięta w rulon i zamurowana. Osobie, która sprawowała opiekę nad obrazem, Niemcy grozili śmiercią. Spotkali się jednak z odmową. Był to obraz, za który warto było oddać życie.
Czym zajmujesz się obecnie? Czy działalność artystyczna jest nieodłącznym elementem Twojej codzienności?
Obecnie realizuję komercyjne projekty graficzne. Cały czas myślę jednak o rozkręceniu swojej działalności na boku. Sprzedaję teraz szablony dinozaurów, które można złożyć w rzeźbę. W planach mam zrobienie kolejnych modeli. Jest to jeden z moich pomysłów. Wcześniej robiłem mydło, myśląc o swojej własnej mydlarni. Tworzyłem też zabawki z drewna, ilustracje do planszówki, którą wymyśliłem i zaprojektowałem. Mam też dwie nieskończone książki. Żadnego z tych projektów nie chciałbym jednak porzucić na zawsze.
Planujesz powrót do Kalisza na dłużej?
Prawdę mówiąc, nigdy nie planowałem wynieść się na dłużej. Momenty, w których pakowałem walizkę i żegnałem się z rodziną na zawsze następowały zwykle wtedy, gdy byłem przeciążony obowiązkami albo los płatał mi wyjątkowo nieprzyjemnego figla. Później sprawy potoczyły się wszakże inaczej niż planowałem. Obecnie pojawiam się w grodzie nad Prosną od święta. Moje serce wciąż jednak pozostaje w Kaliszu.