Stokado
baner_FBAnt
Baner AWS

Nadolski: „Zawsze chcę być sobą – nie ważne w jakie barwy ktoś to ubiera”

Niejednokrotnie spotykamy osoby, które chcą pomóc czy pomagać w dłuższej perspektywie zwierzętom. Nie codziennie jednak zdarza się, że mamy możliwość opiekować się ptakami… drapieżnymi. Droga do tego by stać się sokolnikiem jest długa i kręta, a przy tym wymaga wielu wyrzeczeń, poświęceń i po wielokroć czasu. O tym czy tego czasu wystarcza na coś poza ptakami drapieżnymi, rozmawiam z Piotrem Nadolskim, który przez część osób jest nazywany „lokalnym Cejrowskim”? Skąd wzięło się to określenie?

Krzysztof Łużyński: Pierwsze nasze spotkanie odbyło się jeszcze w maju podczas obchodów 100. rocznicy wręczenia sztandaru przez Józefa Piłsudskiego, gdy był Pan na miejscu ze swoim jastrzębiem Harrisa. Skąd taka pasja do sokolnictwa i ptaków drapieżnych? Jak się narodziła?

Piotr Nadolski: Byłem wtedy faktycznie na miejscu z moim jastrzębiem – jest to półtora roczna samica. Moja pasja narodziła się już w dzieciństwie. Wychowałem się i mieszkałem na wsi, kochałem zwierzęta i pochodzę z rodziny, w której zwierzęta były zawsze obecne. Mój tata na przykład hodował gołębie. Obserwując na wsi myszołowy, które latały nad domami i podwórkami, byłem zakochany w tych ptakach i tym, że nawet bez ruchu skrzydeł krążą nad okolicą. Przypomina mi się teraz, że jako dziecko w szkole podstawowej napisałem nawet wiersz w temacie sokolnictwa, którym teraz się zajmuję:

Nad Mąkoszycami lata jastrząb

i sroka, która chce coś przekąsić

drażni burka, który dopiero co się obudził.

Gdy świeci słońce, ludzie na łące zaczynają pracę,

bo przyszedł na to czas

Lecz wszystkich drażni to,

że takich pięknych miejsc na świecie jest coraz mniej

Mój brat odnalazł ten wiersz w archiwum szkoły – ja kompletnie wcześniej o tym fakcie zapomniałem. Marzyłem więc o tych ptakach, o tym majestacie, wolności jaką te ptaki mają i marzyłem o tym, by kiedyś wziąć takiego ptaka na rękę i podziwiać go z bliska. Chciałem też pomagać takim ptakom oraz przede wszystkim więcej się o nich dowiedzieć. Niestety wychowałem się w rodzinie, gdzie gdy miałem sześć lat, to zmarł mój ojciec. Później mama pracowała na 2-3 etaty, żeby utrzymać naszą rodzinę. Żyło nam się wtedy źle i ciężko, a dodatkowo po drodze nastąpiło wiele komplikacji życiowych ze zdrowiem.

Z uwagi na to wszystko moje marzenie odchodziło gdzieś na bok. Rzeczy „wegetacyjne” były na piedestale – reszta pozostała na marginesie. Nigdy nie było mnie też stać na pasje czy marzenia. W momencie kiedy zacząłem się już usamodzielniać i byłem pełnoletni, mogłem już podejmować kroki i decyzje, by iść swoją drogą. Wyprowadziłem się od mamy i zamieszkałem w Kaliszu z moją ówczesną partnerką. Zacząłem prowadzić swoją działalność i pomagałem mojej partnerce w jej działalności. W Kaliszu mieszkałem łącznie około 12 lat. Przez cały ten czas miałem moje marzenie blisko, „z tyłu głowy” – cały czas kochałem ptaki. 

Miałem wtedy papugi, zeberki czy kanarki. Mieszkałem w bloku i trzymałem je wystawione na balkonie. Zawsze zwierzęta były gdzieś blisko. W końcu gdy kupiłem swoją posiadłość w Godzieszach Małych, to właśnie tam odrodziła się we mnie dawna pasja, marzenie. Ograniczało mnie też wcześniej to, co kiedyś usłyszałem – że żeby być sokolnikiem i mieć ptaki drapieżne, trzeba być myśliwym. Ten element nie szedł ze mną w parze – myśliwym być nie chciałem i nie miałem potrzeby polowania, ale jednak ptaki drapieżne za mną cały czas „chodziły”. 

Ostatecznie spotkałem odpowiednie osoby na swojej drodze, które mnie pokierowały co mam zrobić krok po kroku, aby zdobyć takie uprawnienia. Pojechałem potem na kurs sokolniczy do Czempiniu koło Poznania – do bazy badawczej. Tam zrobiłem uprawnienia sokolnicze, a w międzyczasie poznałem kilku sokolników, od których się uczyłem. Jestem im bardzo wdzięczny za przekazaną wiedzę oraz doświadczenie jakie zdobyłem. Następnie kupiłem swojego pierwszego ptaka, a potem kolejnego. Jadąc już nawet na ten kurs miałem marzenie, aby mieć orła. Było to moje największe z marzeń – by mieć takiego wielkiego, potężnego i majestatycznego ptaka. W Czempiniu okazało się, że mają młodą samicę Bielika, która nigdy już nie poleci. Nie wykształciły się jej lotki oraz sterówki w skrzydłach i ogonie. Ptak był przeznaczony do uśpienia. Bardzo chciałem temu ptaku pomóc, więc zapytałem czy jest taka możliwość. Okazało się, że mogę zabrać go do siebie. Napisałem więc do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska, z której dostałem pozytywną opinię. Mogłem od tego momentu tym ptakiem się zajmować, ale najpierw musiałem jeszcze zbudować wolierę. Wiedza, którą zdobyłem w Czempiniu wystarczała do tego, by móc takim ptakiem się opiekować. Po połowie roku samica orła była już u mnie, a okazało się, że na miejscu jest jeszcze jeden ptak – 11-letni samiec. On również trafił później do mnie. Moje stado powiększało się i powiększało – dziś mam dwa orłany Bieliki, dwa myszołowce towarzyskie, dwa nasze polskie myszołowy, dwie sowy płomykówki i jednego orła stepowego. Całą tą gromadką się zajmuję i układam ją. Siedem z tych ptaków jest latających, a dwa z nich są nielotami, więc spędzają swój czas w wolierze. Te ptaki potrafią dożywać nawet 70 lat, czyli są one towarzyszami na całe życie.

Wspominał Pan, że nigdy nie interesowało Pana polowanie z ptakami drapieżnymi – tylko hodowla. Czy zajmuje się Pan także np. rehabilitacją tych zwierząt, a także potem reintrodukcją (wprowadzenie z powrotem do środowiska)? Chodzi mi np. o ptaki, o których czasem słyszymy, że zostały gdzieś znalezione.

Tak, również się tym zajmuję. Często trafiają do mnie ptaki, które są ranne czy uszkodzone. Jeśli osobiście mogę im szybko i doraźnie pomóc, to jak najbardziej to robię. Gdy ptaki wymagają jednak długotrwałej opieki czy specjalistycznego leczenia, to przekazuję je dalej – do służb i osób, które zajmują się tym profesjonalnie, mają do tego zaplecze i warunki. Szybkie poprawienie kondycji ptaków, nakarmienie, napojenie, wysuszenie po jakichś ulewach czy zajęcie się zranieniem – w takich przypadkach jestem w stanie pomóc, by takie zwierzę wróciło do środowiska.

222

Jak ma się hodowla ptaków drapieżnych względem opieki nad innymi zwierzętami? O ile jest to trudniejsze niż np. zajmowanie się wspomnianymi przez Pana papugami czy innymi zwierzętami domowymi/hodowlanymi?

Przez całe moje życie przewijały się ptaki: papugi, kanarki, gołębie czy nawet inne bardziej egzotyczne. Taka powiedzmy „drobna egzotyka”. Ptak drapieżny jest jednak tym, który jest moim zdaniem na bardzo wysokiej półce, jeśli chodzi o opiekę, cierpliwość, wytrwałość i pracę z nim. Ptak drapieżny nigdy nie będzie naszym przyjacielem czy kompanem jak pies czy kot. Takie zwierzę nigdy się w nas nie zakocha. W jego przypadku mamy instynkt, który budzi się od nowa, gdy zostawimy takiego ptaka samego i nie będziemy z nim pracować. Ptak latający, który krąży nad nami, a potem wraca na rękę to zwierzę, które bardzo często z nami przebywa i bardzo wiele razy nosimy go na rękawicy. Wszystko po to, by więzi były utrzymywane. Odstawiając ptaka do woliery na kilka tygodni i tylko karmiąc (nie z rękawicy, ale dając mu po prostu jedzenie) dziczeje. Praca z takimi ptakami to działanie wciąż od nowa. Ponadto ptaki drapieżne są – co oczywiste – ptakami niebezpiecznymi. Orzeł ma 700kg ścisku w szponach, a puchacz np. 1,5 tony. Taki ptak możne nas najzwyczajniej zabić czy co najmniej zrobić nam krzywdę. Podstawą przy działaniu z ptakami jest wiedza i jeszcze raz wiedza zanim zaczniemy opiekować się nimi.

Wymaga to więc wiele cierpliwości, wyczucia i ogromu poświęconego czasu – z pewnością więcej niż ze zwierzętami domowymi. Czy jest zatem szansa, również w Pana przypadku, dzielić ten czas z innymi obowiązkami – także np. zawodowymi?

Prowadzę swoją działalność i oprócz tego jeszcze pracuję, ale staram się łączyć pasję z moją pracą, wychowaniem dzieci, czasem dla rodziny. Splatam to wszystko w jedno i bardzo dobrze udaje mi się to scalić, więc jak najbardziej można to sobie ułożyć i znaleźć chwile na inne rzeczy – w tym zawodowe.

Jak bardzo restrykcyjne jest polskie prawo związane z ptakami drapieżnymi? Jak wyglądają kwestie prawne przy takiej pasji?

Wszystkie ptaki drapieżne, które u nas w Polsce występują, są ptakami pod ścisłą ochroną. Każdego z ptaków trzeba rejestrować i mieć odpowiednie dokumenty CITES dla ptaków, które ich wymagają. Należy również posiadać poświadczenie tego, że ptaki urodziły się w niewoli  – tylko wtedy możemy je przetrzymywać i nimi się zajmować. Oczywiście wszystko to trzeba także zgłosić do Starostwa Powiatowego w ciągu dwóch tygodni od dokonania zakupu.

A co z ptakami z innych zakątków świata?

Dla przykładu „Harrisy” nie wymagają CITES-u, orzeł stepowy nie wymaga rejestracji. Są ptaki, które po prostu można mieć w ten sposób, ale to bardzo nieliczna grupa.

Czy ptaki znalezione i dostarczone do Pana, by pomóc im np. po zranieniu, może Pan później przygarnąć?

Nie – są to ptaki, które muszą wrócić do natury, jeśli jest to tylko możliwe. Ewentualnie takie zwierzę może trafić do ośrodka rehabilitacji, który się nim zajmie. W przypadku ptaków, które mam u siebie – orłów, RODOŚ wydał pozwolenie na to, abym miał je u siebie. W innej sytuacji pojawiają się wysokie kary do nawet 5 lat pozbawienia wolności za przetrzymywanie ptaka, który jest zabrany z natury.

Pytałem wcześniej nie bez powodu o ten czas poświęcony na Pana pasję i czy znajduje się chwila na inne aktywności. Publikuje Pan również videoblogi oraz prowadzi swój fanpage na facebooku – „Uwolnij moc serca”. Mógłby Pan nakreślić czym ten profil jest i czym są dla Pana przygotowywane na jego potrzeby treści?

W moi m życiu było bardzo dużo negatywnych rzeczy – m.in. śmierć ojca, choroba, złe towarzystwo oraz toksyczni ludzie na mojej drodze. Cały czas borykałem się z problemami, miałem żal do życia i sytuacje, które mnie przygnębiały. To wpędzało mnie w niskie poczucie własnej wartości. W końcu jakieś ponad trzy lata temu poznałem mentora i on zapalił „światełko w mojej głowie”. Tą osobą był „kołcz Majk” – Michał Wawrzyniak, który też pochodzi z Kalisza. On obudził we mnie inspirację. Przez całe życie nigdy nie czytałem książek, olewałem lektury. Gdy zacząłem się interesować rozwojem osobistym, zacząłem jednak wchodzić w świat duchowy, mogłem poszerzać jeszcze bardziej i bardziej swoja wiedzę. To było poszerzenie tak naprawdę świadomości swojego życia. Zaakceptowałem i pokochałem samego siebie, a przy tym znalazłem wartość w swojej drodze. Wtedy też zacząłem spełniać moją pasję – odważyłem się żyć i podejmować konkretne decyzje życiowe. Zacząłem odnosić sukcesy – wystąpiłem w telewizji, opatentowałem mobilne ognisko, „Bucket of fire”. Właśnie wystąpienie w telewizji było kolejnym z moich wielkich marzeń. Odważyłem się żyć pełną piersią i spełniać swoje pragnienia. Tym wszystkim właśnie chcę się dzielić. Chcę pomóc wszystkim ludziom, którzy mają w życiu źle oraz ktoś im wmawia, że są do niczego i nic im się nie uda. Pragnę pokazać, że można żyć inaczej i wystarczy uwierzyć w siebie, zaakceptować i pokochać swoją osobę. Trzeba też wybaczyć te wszystkie rzeczy, które np. od dzieciństwa ciągną się za nami – rzeczy niewyjaśnione, niewytłumaczone. Powinno się też odpuścić część spraw i zacząć patrzeć pozytywnie na świat z uśmiechem oraz radością. Wtedy jesteśmy kreatorami własnego życia, potrafimy do niego przyciągać szczęście. Potrzebujemy tylko narzędzi i wskazania jak należy to robić. Uśmiech jest najpiękniejszą walutą na świecie, jaką tylko możemy mieć. To co prezentujemy na zewnątrz i wysyłamy do świata, wraca potem do nas samych. Jeśli będziemy widzieć rzeczy negatywne, czarne chmury, to właśnie to otrzymamy z powrotem.

Mówił Pan o mentorze, „kołczu Majku” – jak zatem Pan widzi siebie przez pryzmat swoich materiałów? Jest Pan nauczycielem? Coach-em? Inspiratorem? Wśród części opinii publicznej funkcjonuje przeświadczenie, że to, co słyszymy od wspomnianych mentorów to – mówiąc w skrócie – „puste słowa”, za którymi nic konkretnego nie stoi.

Ja chcę być zawsze sobą – nie ważne w jaki barwy ktoś to będzie ubierał. Nie chcę się także sam konkretnie określać. „Uwolnij moc serca” to jest to, co płynie z mojej głębi. Chcę pokazywać swoją osobę i moją przemianę. To, co zadziało się w moim życiu, to kim byłem oraz to co robiłem i jak się to zmieniło. Akurat zainspirowałem się „kołczem Majkiem” i jestem mu ogromnie wdzięczny – za jego wiedzę. On zainspirował mnie także, by wyjść do ludzi i pokazać swoje problemy oraz to jak je rozwiązałem. Okazało się, że nagle pojawili się ludzie, którzy potrzebują tej wiedzy oraz mojej drogi, by się nią dalej zainspirować. Potrzebują też tego wszystkiego, by odważyć się żyć. Te problemy, które często mają w życiu są błahymi kwestiami, na jakie nie potrafią znaleźć rozwiązania, ale po kilku krokach, które zrobią dookoła, potrafią po prostu w łatwy sposób rozwiązać swoje problemy. Wychodzą w ten sposób często z trudnych życiowych sytuacji.

Mówiliśmy o negatywnych doświadczeniach z Pana życia, które mogą być potwierdzeniem Pana słów i rad. Żyjemy w świecie, gdzie wydaje się, że chcemy mieć wiele rzeczy „na już”, coraz szybciej, starając się przy tym jak najmniej wysilać. W publikowanych przez Pana filmach pojawiały się materiały na temat pozytywnych, ale i negatywnych nawyków, które również mogą być „po coś”, być potrzebne. Czy uważa Pan, że negatywne sytuacje i trudności mogą nas motywować, być impulsem do działania? Takie chwile mają swoją wartość?

Serię dotyczącą negatywnych nawyków zacząłem nagrywać, ale przez to, że pojawiły się dodatkowe ptaki w mojej hodowli, musiałem ją „zawiesić”. Nie chcę robić nic na siłę – wszystko ma płynąć z serca i z odpowiednim „flow”. Uważam, że to ci ludzie, którzy mieli w życiu ciężko oraz doświadczyli jakichś negatywnych sytuacji, mają niepowtarzalną możliwość spojrzeć na to, czego w życiu nie chcą. W ten sposób bardzo dobrze mogą zdeterminować się i sprawdzić kontrast – wiedzą czego nie potrzebują, co było źle i niedobrze, co ich przytłaczało oraz zabierało energię, dawało tylko negatywne impulsy. Można to w prosty sposób przełożyć na to, co się chce na swojej drodze życia mieć. Jak wiemy czego nie chcemy, to automatycznie wiemy też czego chcemy. Wiemy do czego nie planujemy dojść, jak nie chcemy się czuć i znajdujemy od razu alternatywy.

Te rzeczy, które w mojej serii przerobiłem, czyli np. temat „oceniania ludzi” to również element wyjęty bezpośrednio z mojego życia. Od 2,5 roku chodzę systematycznie na boso wszędzie – do urzędów, banków, marketów, instytucji publicznych. Również odwiedzając inne osoby pojawiam się tam boso – czuję się z tym swobodnie. To jest też pokazanie samemu sobie, że się akceptuję – to jaki jestem. Nie robię nic na pokaz.

Skąd wziął się pomysł by chodzić na boso? Była to również inspiracja inną osobą?

Jako dziecko lubiłem Wojtka Cejrowskiego – oglądałem jego materiały. Był dla mnie swego rodzaju inspiratorem i było to dla mnie wtedy takie „łał” – że można robić coś w zgodzie z samym sobą. Już jako dziecko chodziłem po ścierniskach czy wsi na boso. Lubiłem jako dzieciak spędzać czas na wsi, na łonie natury. W związku z poruszaniem się w ten sposób pojawiło się oczywiście wspomniane ocenianie ludzi, a w tym i kolegów pt. „jak Ty wyglądasz?”. To zamykało we mnie moją prawdziwą boskość, którą mam w sobie – moje ja. W końcu, gdy przeprowadziłem się na wieś, to odciąłem się tak naprawdę od świata. Zacząłem żyć tak naprawdę w swoim świecie, według swojego rozwoju osobistego, a także w świecie duchowym. Tam zacząłem kochać, akceptować i spełniać siebie. Wychodziłem na boso na dwór – również spacerowałem tak po śniegu. Wtedy też zacząłem morsować i medytować – wiele nowych rzeczy zaczęło pojawiać się automatycznie. Znalazłem po prostu to połączenie z matką naturą, zacząłem czuć energię, doświadczać wielu pięknych rzeczy, żyć tu i teraz. Chodząc na boso cały czas czuję grunt, który mam pod nogami. Nie ma możliwości, że będę chodził i zapomnę o tym, że są korzenie czy szyszki, bo wtedy połamałbym sobie palce.

Jeśli chodzi o chodzenie na boso, ludzie często zadają mi pytanie czy przemieszczając się w ten sposób nie skaleczę się. Gdy chodzimy na boso, mamy bardzo wyczulone stopy. Poruszając się w butach stawiamy stopy „tępo” – nie myślimy o samym chodzeniu. Przemieszczamy się po ostrych i krzywych rzeczach, nie zwracając na to uwagi. Inaczej jest, gdy jesteśmy na boso – wtedy nasza stopa jest tak wrażliwa, że czuje każdą nierówność. Receptory pozwalają na to, że jeżeli poczuję cokolwiek ostrego, to automatycznie inaczej układam stopę – cofam ją. To się dzieje naturalnie i samoistnie. Nieco inaczej jest, gdy niosę mojego syna np. „na barana” – wtedy inaczej ułożony jest środek ciężkości i mogą pojawić się kontuzje, gdy nadepnę coś niebezpiecznego. Kiedy chodzę sam, nie nadepnąłem jeszcze nigdy na nic ostrego i nie zraniłem sobie stopy. Chodząc na boso uziemiamy się też, czyli ładunki ujemne, które posiadamy, wyrzucamy z organizmu. Masujemy też cały nasz organizm, a jednocześnie łączymy się z matką naturą. Najlepiej chodzi się jak jest wilgotno – gdy jest rosa rano lub wieczorem. Ciężko mi nawet opisać uczucia, które mi wtedy towarzyszą.

Chciałbym podzielić się też jeszcze jedną historią – któregoś dnia wracałem na boso do domu z lasu, mając zawiązane oczy. W ten sposób mogłem pobudzić inne zmysły do tego, by iść i czuć każdą krawędź pod stopami. Było to niesamowite wyzwanie. Gdy pojawiłem się w domu, żona spytała czemu mam zawiązane oczy. Wyjaśniłem jej potem powody mojego zachowania i była w szoku, że udało mi się dotrzeć do domu.

Trudno było się „przestawić” na chodzenie na boso?

Wszystko jest w naszej głowie. Jeśli będziemy się na to blokować i zamykać, to będzie nam właśnie trudno. Gdy jednak będziemy otwarci, będziemy obserwatorami, widzącymi co i jak się dzieje, to wszystko będzie nam łatwiej przychodziło. Dobrze jak jesteśmy otwarci na doświadczenia, akceptujemy je i z nimi nie walczymy. Chodząc przy -18 stopniach na boso po kilkanaście do kilkudziesięciu czy nawet do godziny dziennie – tak chodziłem np. ostatniej zimy – obserwowałem cały czas swoje ciało, by nie poodmrażać sobie palców, wiedzieć co się ze mną dzieje. Ważne by być świadomym tego, co się dzieje, by nie zrobić sobie krzywdy. Jest to piękne i wspaniałe doświadczenie. Najważniejsze jest to, o czym wspominałem – żeby nie walczyć z tym. Jeśli nam jest zimno – „dobrze, akceptuję to”. Gdy jesteśmy ustawieni wyłącznie na walkę, to może nam zabraknąć sił i wtedy pojawi się jakaś kontuzja. Otwartość, akceptacja i obserwacja.

Spotkał się Pan z określeniem, że jest Pan „lokalnym Cejrowskim”?

Tak, zdarza się to dość często. Na początku miałem taką barierę, że ludzie się śmieją czy negatywnie komentują moje zachowanie. Wstydziłem się tak chodzić do miasta, ale w momencie, gdy to zaakceptowałem, przestałem widzieć tych ludzi i zawracać na nich uwagę. Wtedy też pojawiły się wspaniałe osoby, które przychodzą z zaciekawieniem, pytają i sami stwierdzają, że trochę się wstydzą, ale też lubią chodzić na boso. Odzywa się także do mnie spora grupa osób, która chodzi na boso lub którzy zainspirowali się takim spacerowaniem. Karol Walczak – lokalny mentor również w ostatnim czasie zaczął chodzić na boso dzięki mojej inspiracji. Wiele innych osób również czerpie z tego wartości i zaczyna doświadczać tej wspaniałej energii i połączenia z Ziemią.

Są sytuacje, w których zakłada Pan jednak obuwie czy bez względu na wszystko zostaje ten sposób poruszania się?

Jeżeli wykonuje jakąś pracę fizyczną np. budowlaną, elektryczną – cokolwiek, gdzie mógłbym sobie te stopy uszkodzić np. młotkiem czy gruzem, to wtedy zakładam buty, żeby tej krzywdy uniknąć. Zimą, gdy temperatury były niskie, to brałem wełniane walonki – wkładki do butów po to, by idąc na spacer z dzieckiem do lasu i wracając nie przeliczyć się np. co do tego, że dam radę wrócić. Gdy była taka potrzeba, to wracałem w nich do domu, by nie odmrozić sobie stóp. Szedłem tak jakby w skarpetach, by tylko delikatnie osłonić stopę. Na boso prowadzę też samochód i we wszystkich miejscach, o których mówiłem również pojawiam się na boso.

Nawiązując do rodziny i spacerów z dziećmi – czy członkowie Pana rodziny w ten sam sposób funkcjonują? Również chodzą na boso?

Mój czteroletni syn bardzo dużo czasu spędza na boso. Staramy się żeby sam doświadczał i wybierał kiedy chce, a kiedy nie chodzić w ten sposób – do niczego go nie zmuszamy. Jeśli ma ochotę chodzić rozebrany po dworze nawet jak jest chłodno zimą, to pozwalamy mu na to. Syn już spróbował morsowania i chodzenia po śniegu. Drugi z moich synów, gdy miał cztery miesiące, pierwszy raz wyszedł na śnieg bez ubrań i w ten sposób go hartowałem. Dzięki temu moje dzieci nie widzą lekarzy – są zdrowe i odporne. Wprowadzam ich w życie z matką naturą czy z wystawianiem się na zimno. Wszystko po to, by układ immunologiczny sam się wzmocnił, a przez to i oni byli silniejsi.

W Pana działalności jest wiele elementów, które są z pogranicza różnych dziedzin – analizy psychologicznej człowieka, jego zachowań, a przy tym części powiązane z rozwoje osobistym, naturą czy wiarą i religią.  Zestawiając to wszystko razem – uważa się Pan za osobę w jakikolwiek sposób wierzącą?

Do kościoła bardzo rzadko chodzę – nigdy nie miałem do niego po drodze, chociaż jako młodzieniec pojawiałem się w nim. Boskość uznaję jak najbardziej – wierzę w to, że Bóg istnieje i mam sam w moim życiu dowody boskości czy cudów, które mnie spotykają i wsparcia anielskiego, które w każdej chwili dostaję. Czuję, że zawsze ktoś nade mną jest, wspiera mnie i mi pomaga. Często jest tak, że pomagają mi siły wyższe. Pojawiają się również rzeczy, których nie jestem w stanie wytłumaczyć logicznie, ale nawet i tego nie chcę. Boskości nie da się określić, opisać i nazwać – to się po prostu dzieje. Nie jestem osobą wierzącą pod kątem chodzenia i modlenia się w kościele. Ja modlę się w każdej chwili i z głębi mojego serca – w domu, w lesie, w samochodzie. Możemy to nazywać jak chcemy, ale ja twierdzę, że mamy wszyscy jednego Boga.

Bywają momenty zwątpienia w drogę, którą Pan obrał?

Oczywiście, że takie są. Umysł świadomy cały czas nam podpowiada, że czegoś nie możemy, że czegoś nie da rady zrobić. Podpowiada nam też negatywne rzeczy i tak działa właśnie człowiek. Jeśli się na tym skupimy i przywiążemy, to po prostu cały czas mamy problemy w życiu. W momencie, gdy jesteśmy świadomi swoich myśli i wyłączymy niektóre z nich, to tamto podejście znika, a kreuje się przyszłość mniej więcej taka jak sobie ją planujemy i jaką chcemy. Często jest także tak, że coś mnie zaskakuje – myślę o jakimś marzeniu, a ono realizuje się „razy 10” i sam jestem w szoku, że to się tak wydarzyło.

Tak silnie pozytywne ma Pan podejście do życia, że ciężko mi znaleźć coś, czego mógłbym Panu już na zakończenie życzyć. Czy jest coś takiego?

Myślę, że jeszcze większej świadomości tego co robię, tego kim jestem i tego co mnie otacza.

To tego wszystkiego serdecznie Panu życzę i dziękuję za rozmowę.

Ja również dziękuję.

Podoba‚ Ci się materiał? Udostępnij go i komentuj - Twoja opinia jest dla nas bardzo ważna! Chcesz by podobnych materiałów powstawało jeszcze więcej?Wesprzyj nas!

Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Starsze
Najnowsze Najczęściej oceniane
Informacje zwrotne w treści
Zobacz wszystkie komentarze
Bożena

Pozdrowienia od Gapskich z Leśnej. Mama mojego męza była z domu Nadolska,i mieszkała w Sędziszowie.Piękna pasja tylko pozazdrościć.

Najnowsze