
Piąty sezon „Kulawych koni”: starcie boomerów z zoomerami
Serial szpiegowski „Kulawe konie”, opowiadający o oddziale pechowych agentów wywiadu, w piątym sezonie wciąż z powodzeniem utrzymuje równowagę między absurdem a rzeczywistością, poruszając tematy wewnętrznych zagrożeń, politycznego populizmu i dziedzictwa zimnej wojny. Krytyk filmowy z „Latarnika Kaliskiego” obejrzał cały sezon i analizuje, w jaki sposób twórcy serialu znaleźli inne podejście nie tylko do tematu starcia pokoleń, lecz także do konfliktu charakterów.
W piątym sezonie „Kulawe konie” są w szczytowej formie: formuła serialu została ostatecznie dopracowana, a balans między humorem, absurdalną groteską i aktualnością jest idealnie wyważony. Serialowi udaje się też powiedzieć coś nowego, a mianowicie znaleźć alternatywne podejście do męczącej walki populizmów, gdzie wyśmiewana jest nie skrajność obu stron, lecz upór i ślepota trzeciej strony. Ale po kolei.
Trudno uwierzyć, że premiera serialu „Slow Horses” na podstawie książek Micka Herrona miała miejsce zaledwie trzy lata temu. W tym krótkim czasie stał się on nie tylko jednym z najpopularniejszych współczesnych brytyjskich seriali, ale także znajomym, serialem poprawiającym nastrój, do którego zawsze miło wrócić. I to mimo że każdy z bohaterów ma szansę nie dożyć końca odcinka, a główna postać, agent Jackson Lamb grany przez Sir Gary’ego Oldmana, jest prawdopodobnie najbardziej kłopotliwym i nieprzyjemnym człowiekiem na Ziemi.
„Kulawe konie” to pracownicy brytyjskiego kontrwywiadu z fikcyjnego oddziału „Slough House” (dosłownie „Dom na bagnach”, co po angielsku brzmi podobnie do „slow horses”). W gruncie rzeczy jest to czyściec, do którego trafiają agenci MI5, którzy coś przeskrobali, ale z powodów biurokratycznych nie można ich tak po prostu zwolnić. Przekładają tam papiery i wykonują inne nudne, rutynowe zadania, aż w końcu sami odejdą.
Dodatkową motywację do odejścia zapewnia im Jackson Lamb, agent starej daty, który służył w Niemczech podczas zimnej wojny, a teraz zarządza „Slough House” i uprzykrza życie agentom-nieudacznikom, czyniąc je jeszcze bardziej nieznośnym. W jego arsenale znajduje się szeroki wachlarz narzędzi: od atakowania różnego rodzaju zapachami cielesnymi po wyrafinowane obelgi, na które stać tylko dowcipnych Brytyjczyków.
„Kulawe konie” mają kilka cech, które wyróżniają je na tle innych dramatów szpiegowskich. Pierwszą i najbardziej oczywistą są postacie, a przede wszystkim Jackson Lamb. Sprawia on wrażenie człowieka, który bez wahania zabiłby, zdradził i wrobił nawet własną matkę, gdyby mu się to opłacało – i częściowo jest to wrażenie słuszne, bo takie epizody miał w przeszłości. Jednak w gruncie rzeczy jego wizerunek to przerośnięta maska boomerskiego cynizmu. A kryje się za nią szczere pragnienie czynienia świata lepszym i służenia zasadom, a nie chwilowej polityce – pragnienie jakby wstydliwe dla jego wieku i profesji. Lamb to idealny bohater swoich czasów: weteran zimnej wojny, który jest dobry we wszystkim oprócz inteligencji emocjonalnej. Jego charakter to prawdziwa zagadka, którą widz analizuje niczym skomplikowany horoskop dla postaci granej przez Gary’ego Oldmana. Jest jak nastolatek z lękiem przed przywiązaniem – odpycha każdego, kto jest gotów zobaczyć w nim człowieka.

Pozostali bohaterowie równie zręcznie łączą w sobie karykaturę i wiarygodność, przy czym nie ma tu uniwersalnej zasady co do proporcji. Dlatego niektórzy są skrajnie przerysowani – jak na przykład aspołeczny geniusz IT o manierach internetowego trolla, Roddy Ho (który w tym sezonie ma swoje pięć minut). Inni zaś, w tym River Cartwright (potomek szpiegowskiej rodziny, wychowany przez dziadka, byłego kolegę Lamba), są tak przyziemni, że mogliby z powodzeniem znaleźć się w „poważnym” thrillerze szpiegowskim.
Kolejną charakterystyczną cechą serialu jest połączenie humoru z całkiem realistycznymi problemami, z jakimi borykają się bohaterowie. „Kulawe konie” przełamują utrwaloną tradycję, według której thrillery szpiegowskie są albo maksymalnie poważne, albo parodystyczne. Twórcy znaleźli złoty środek gdzieś w stylu „Tajne przez poufne” braci Coen.
Komizm przypomina tu, że w wywiadzie nie służą nadludzie z IQ przewyższającym ich wzrost w centymetrach, ale zwykli ludzie, którzy mają prawo popełniać błędy. A samo MI5 to zwykła firma, w której, jak w każdej innej, panuje bałagan i biurokracja, a pewne rzeczy działają raczej cudem – nie dzięki staraniom pracowników, ale wbrew nim.
Serial przypomina, że zimna wojna to nie była tylko konfrontacja MI5 i CIA z KGB i Stasi. Idea gry bez zasad niczym wirus zainfekowała wszystkich uczestników: służby specjalne zyskały praktycznie nieograniczoną swobodę. Właśnie dlatego każda tajemnica, z którą stykają się agenci ze „Slough House”, w ten czy inny sposób prowadzi ich do centrali MI5. Zbrodnie przeszłości na pewno wrócą niczym bumerang – to główne przesłanie serialu.
Jednak agenci „Slough House” nie są tu po to, by znaleźć wyjście z sytuacji. Podobnie jak w poprzednich sezonach, prawdziwe niebezpieczeństwo tkwi w próbie zatuszowania błędów przeszłości przez służby specjalne. W końcu, gdyby sami rozliczyli się z dawnych pomyłek, stronom trzecim byłoby znacznie trudniej przeprowadzać swoje manipulacje.
Być może to zbyt poważny wniosek jak na serial, w którym główny bohater siedzi w gabinecie z wybitymi oknami, trzymając na stole nogi w dziurawych skarpetkach i w samotności pochłaniając całe ciasto w kształcie stonogi. W tej scenie jest coś z nieuchronności losu, jakby złożyły się na to nie tylko okoliczności, ale i gwiazdy. Ale może właśnie takich bohaterów nam dziś brakuje.