Wędrówki bez szkicownika | Podróż do Indii z Władysławem Kościelniakiem cz.1
Tak jak obiecałem, zabiorę Was, drodzy czytelnicy, w podróż do Indii z Władysławem Kościelniakiem – artystą malarzem, rzeźbiarzem, publicystą i regionalistą, a przede wszystkim ciepłym i sympatycznym człowiekiem, który całe swoje dorosłe życie poświęcił swojemu ukochanemu miastu Kaliszowi. Takiego go pamiętam, kiedy odwiedziliśmy go pewnego razu w pracowni wraz z moim kolegą. Pamiętam, że Pan Władysław przyjął nas z uśmiechem, zażartował i przyjął jakieś materiały od mojego kolegi, których treści niestety nie pamiętam. Pamiętam tylko, że kiedy kolega mój wspomniał, że wybiera się do Pana Kościelniaka, od razu poprosiłem, żeby mnie zabrał ze sobą. Być może kolega ów, którego nawet imienia już dziś nie pamiętam, odnajdzie się dzięki tej publikacji. Miałem wtedy 16, może 17 lat.
Oprócz wielu aktywności poświęconych twórczości artystycznej, Pan Władysław Kościelniak był także podróżnikiem – i to nie byle jakim podróżnikiem. Już w 1965 roku na łamach „Ziemi Kaliskiej” sam siebie nazywał „starym światowym turystą, który czyta wiele reportaży i książek podróżniczych”, ale fakt jest taki, że już wtedy miał za sobą bardzo duże turystyczne doświadczenia. Chcąc wymienić tylko niektóre miejsca, które odwiedził i o których „opowiedział” w gazecie „Ziemia Kaliska”, trzeba by jednym tchem wyliczyć przynajmniej takie miasta, jak: Antwerpia, Flensburg, Bruksela, Algier, Stambuł, Ateny, Kair, Aleksandria, Port Said, Neapol, Bilbao, Rzym, Pizza, Casablanca, Bejrut, Gibraltar, Malta, Trypolis, Tunis, Alhambra, Jerozolima, Charków w Ukrainie w byłym ZSRR czy grecka wyspa Rodos, o której pisał: „ta grecka wyspa ma najcudowniejszy kolor morza jaki widziałem: turkus o podłożu srebra”. Niektóre z tych miejsc odwiedzał kilkakrotnie. Pamiątką z jego podróży są dzienniki i listy, w których dzielił się swoimi wrażeniami. Te z pobytu w Indiach publikowane były na podstawie dziennika z podróży, który autor prowadził na bieżąco, a który jako część spuścizny po Panu Władysławie znajduje się pod opieką Książnicy Pedagogicznej w Kaliszu.
Indie od zawsze urzekały podróżników i tak jest po dziś dzień. Ich tak bardzo odmienna od naszej kultura pozostaje w pamięci na zawsze. Jest to kraj ludzi gościnnych i otwartych – tak przynajmniej twierdzą oficjalne przewodniki i takim odebrał go Pan Władysław w czasie swojej azjatyckiej podróży. Nie ulega wątpliwości, że jest to kraj o bardzo starej i bogatej historii. Indie są ojczyzną hindusów, muzułmanów, chrześcijan, sikhów, buddystów, dżinistów i żydów. Ogromny kraj o bardzo zróżnicowanym krajobrazie: od najwyższych na świecie łańcuchów górskich okrytych wiecznym śniegiem, po tropikalne wybrzeże. Różnorodne grupy etniczne, religie i wyznania, a także klasy społeczne żyją obok siebie w zatłoczonym świecie, tworząc mieszankę języka, kultury, sztuki, religii, architektury, muzyki, tańca, zwyczajów, literatury, medycyny czy filozofii. Ten ogromny tygiel kulturowy pełen jest przeciwieństw i kontrastów, dla nas Europejczyków zupełnie niezrozumiały. Widząc nadpalone zwłoki ludzkie spływające w dół rzeką Ganges, tuż po uroczystości „pochówku” wśród nieczystości, ptactwa, wygłodniałych psów – nie jesteśmy w stanie nazwać tego zjawiska inaczej niż piekło. Pan Władysław Kościelniak nazwał Indie piekłem i niebem.
Na pierwszej stronie swojego dziennika z podróży do Indii, będącym w rzeczywistości zeszytem w formacie A4, napisał datę i tytuł: „Iłem 18 do Moskwy. 9 sierpnia 1965 rok”.
Pierwsze wrażenie, jakie Pan Władysław zapisał w swoim „kajecie”, odnosi się do sytuacji zaskoczenia, w jakiej się znalazł w związku z przelotem. Wyraził zdziwienie, że tak mało w literaturze podróżniczej poświęca się podróży samolotem. Aż dziwne – pisał już w pierwszym zdaniu swoich wspomnień, że „tak mało reporterów, pisząc o wrażeniach z podróży zagranicznych, niemal całkowicie pomija dojazdy, jak i przelot samolotem”. Nadmienił, że „w dobie sputników nie jest to jakaś wielka atrakcja, ale zawsze to ciekawsze niż podróż na <furmance>”.
Napisał wprost „Jak można nie być wrażliwym na ten niemal ceremoniał przygotowawczy połączony z kontrolą celną, ważeniem bagażu, kontrolą paszportową, żegnaniem się z najbliższymi (wzruszenie) i oczekiwaniem na wejście do stojącego olbrzyma czteromotorowego. Potem obsługa przez zawsze urocze stewardesy i oderwanie się od ziemi nieprawdopodobnie płynne, zaleganie w uszach i wzbijanie się, wzbijanie, przebicie grubej warstwy chmur. Błysnęło oślepiające słońce odbite od morza, zwałów chmur i nic nie widać… Niedługo IŁ-18 osiąga pułap 7000 m i szybkość 660 km/godz., temperatura na zewnątrz – 39 stopni C. Samolot bierze kurs na północ i gdzieś nad Wilnem skręca już prosto na Moskwę. Morze chmur pode mną wydaje się pustynią śnieżną, poprzecinaną tu i ówdzie nierównymi ścieżkami czerni ziemi. Widok zachwycający.
Po dwóch godzinach czuję w uszach, że lot się obniża – widać podmoskiewskie osiedla, kanały wodne, rzeki, jeziora, lasy. Wreszcie Szeremietiewo, nowoczesny dworzec lotniczy z imponującym budynkiem portu, co najmniej 300 metrowej długości. Wstępne formalności tranzytowe i… już jem obiad w oczekiwaniu na dalsze połączenie”.
Niemal dokładnie dwadzieścia lat później miałem niemal dokładnie te same odczucia, wznosząc się w powietrze z lotniska Szeremietiewo w Moskwie w drodze powrotnej do Warszawy, ale wrażenia były jeszcze większe. Dziewięć krzeseł w jednym rzędzie na górnym pokładzie. Dwa przejścia pomiędzy siedzeniami, bufet, sklep z pamiątkami. Rozpędzanie się tego kolosa na płycie lotniska, niesamowite przyspieszenie, widok szybko znikających w oddali całych połaci lasów i przychodzące na myśl wspomnienie tragicznego lotu, w którym zginęła Anna Jantar. Bardzo miłe i uśmiechnięte panie stewardesy zajmowały pasażerów poczęstunkami. Posiłek zafoliowany na plastikowym talerzyku. Pamiętam udko z kurczaka na zimno i zimną niestety herbatę, którą podano w szklance z odciśniętymi wyraźnie na czerwono – utrwalonymi dzięki pomadce – ustami kobiety. Obmyłem w tej szklance końcówki palców po posiłku. No cóż, może po prostu zabrakło ciepłej wody.
Lot trwał 2 godziny, ale zła pogoda uniemożliwiła nam wtedy lądowanie na Okęciu, więc samolot poleciał do Pragi. Tam zatankował, odczekał jakiś czas zanim powróciliśmy do Warszawy. W międzyczasie cofnęliśmy zegarki, więc i tak nikt nie spóźnił się na obiad. Jako ciekawostkę dodam, że zostawiłem na lotnisku w Moskwie swój kapelusz, co według przesądów miałoby znaczyć, że kiedyś tam powrócę. Powróciłem w 2018 roku, aż się nie chce wierzyć.
„To jednak nie jest najważniejsze, bo tymczasem podstawiono Tu-114 kolos na 170 osób, do którego prowadzą schodki jak na drugie piętro. Aż wierzyć się nie chce, że ten stalowy ptak może unieść się w powietrzu. A jednak się uniósł i wkrótce oglądam miliony świateł miasta miliona sztucznych gwiazd zapalonych na wieżach. Z takiej wysokości oglądane miasto dopiero może dać pojęcie o mrówczej i imponującej pracy człowieka”. Wspomina z podziwem nasz rodak.
Podano do stołu. To czym częstowano w czasie jego lotu może świadczyć o tym, że nasz krajan leciał pierwszą klasą. „Czego tam nie było: chleb czarny i biały, masło, sól, dwa pomidory, jabłko, dwa płaty ryby: sandacza i jesiotra, po trosze kawioru czarnego i czerwonego i kawał kury na zimno. No i oczywiście pyszna herbata”.
Po dwóch godzinach lotu – wspomina Pan Władysław, szukając dziur w białym puchu, by zobaczyć z góry mapę ziemi, spostrzega piaski pustyni i sądzi, że znajduje się gdzieś w pobliżu Taszkientu. Niestety prawdopodobnie myli się. Ja z Moskwy do Taszkientu leciałem około ośmiu godzin, a gdy dzisiaj zapytałem Google o najszybszy lot na tej trasie to dostałem odpowiedź 5 godzin i 55 minut. Ale mniejsza o szczegóły.
Wreszcie Indie – marzenia lat spełniają się. Samolot obniża lot, zbliżamy się do stolicy. Pan Władysław leci już tak nisko, że rozróżnia prymitywne cegielnie, widzi woły na polach ciągnące wozy o ogromnych kołach i zanim się spostrzega ląduje na betonowej płycie lotniska i za niedługo oczekuje na dworcu w N. Delhi na połączenie wewnętrzne do Kalkuty – byłej stolicy Indii. Żar rozpalonego słońcem betonu próbują złagodzić śmigła przywieszonych u sufitu wiatraków. Wokół kręcą się robotnicy, urzędnicy, wojskowi no i kobiety w przeróżnych sari. „Jest na co popatrzeć”. W taki sposób Pan Władysław wyraża zachwyt wobec stroju kobiet i ich wyjątkowej urody i jakże odmiennych rysów twarzy, o czym kilkukrotnie wspomina w swoich pamiętnikach.
„Lot do Kalkuty jest bardzo przyjemny i to wcale nie dlatego, że obsługują go trzy piękne stewardesy, bardzo egzotyczne w sari koloru pomarańczowego ugru, ale dlatego, że samolot ma mniejsze silniki i ich ryk jest niewspółmiernie skromniejszy, właściwie w porównaniu z poprzednimi to cichy szmer. Za oknem wspaniała panorama Himalajów wyraźnie widać charakterystyczny szczyt Czomolungmy – Mt Everestu, a wszystkie szczyty ponad 8000 m nad poziomem morza. 19.00 Bengal, za chwilę Kalkuta. Miliony świateł. Lądujemy”. Nasz przybysz – Pan Władysław spotyka swojego przyjaciela, który gorączkowo wypatruje go w tłumie. Wpadają sobie w objęcia. Od tej chwili rozpoczyna się ta wielka przygoda – przygoda życia, przygoda na ziemi, którą Pan Władysław nazwał piekłem i niebem.
Zastanawia się nasz Kaliszanin zagubiony w odległej metropolii, ile to miasto może mieć mieszkańców? Cztery, może osiem milionów. On tego nie wie i my również. Wiemy tylko tyle, że obecnie ma około 15 milionów mieszkańców. Nic dziwnego jednak, że Pan Władysław nie wiedział. Wtedy jeszcze nie prowadziło się tam rejestru ludności. Ślub czy urodziny uważa się tam za uroczystości religijne lub rodzinne.
Na drzewach chmary skrzeczących wron, a na ulicach: rzędy riksz, przy których oczekujący na klientów kulisi pobrzękują dzwonkami, słychać nawoływania, brzęczą przeróżne instrumenty przechodzących rzemieślników i handlarzy oferujących swoje usługi. Gwar, żar niemal tropikalnego powietrza, zapach zatłoczonej ulicy, gdzie mieszają się ludzie i zwierzęta. Egzotyczne widoki zbyt kuszące, by „nie dać się porwać ulicy”.
Wśród tłumów ludzi i samochodów niepoliczone ilości kremowych krów. Krów „świętych”, nietykalnych, które wałęsają się wszędzie po jezdni, po chodnikach, trawnikach i gdzie popadnie. Wchodzą do sieni i domostw, zaglądają do okien, zatrzymują riksze, blokują i spowalniają ruch. Wylegują się czasami na środku ruchliwej ulicy – wtedy należy wyminąć je z szacunkiem. Ulica jest ich domem. Tutaj się rodzą i tutaj umierają. Nie reagują na krzyki i sygnały – w końcu są u siebie. Święte krowy – zdaniem Pana Władysława – na ulicach mają większe prawa niż samochody.
Na ulicy nie ma odchodów, ponieważ są zbyt cenne. Zbierane skrzętnie przez mieszkańców, bo służą jako wszechstronny materiał do wykorzystania. Raz jako materiał do nawożenia ziemi stanowiąc wartościowy nawóz, innym razem mieszkańcy widzą w odchodach materiał na opał po odpowiednim wysuszeniu. Taki obraz ulicy z pewnością malował się w głowie Pana Władysława. Na szczęście był na to przygotowany i zabrał ze sobą farby i pędzle.
Ludzie w Indiach to osobna historia. Miesza się tu tysiące typów. Mężczyźni chodzą po ulicach w najprzeróżniejszych strojach, a czasami niemal bez nich. Przeważają tkaniny w białym kolorze, za to kolory skóry od białej do ciemnobrunatnej. Na wielu czołach wymalowane znaki mówiące o przynależności religijnej lub kastowej.
„Najbardziej zapracowani ludzie to kulisi – zazwyczaj z ogolonymi głowami, lekko ubrani z przerzuconą szmatką przez ramię, biegnący bez przerwy, ciągnąc na swoim wehikule nierzadko i cztery osoby. Czy świeci słońce czy leje deszcz, bo tutaj w okresie monsunu nie pada, a leje. Wtedy kulisi maja żniwa, bo większość taksówek nie daje sobie rady w ulewnym deszczu, a kulisi biegają w wodzie powyżej kostek”. Pan Władysław patrzy i opisuje to nieludzkie zajęcie ze zrozumieniem.
W kraju, gdziem milion ludzi cierpi głód, praca kulisa jest pracą wysoko notowaną. Budownictwo nowoczesne, luksusowe wieżowce, siedziby banków, wielkich instytucji, bardzo nowoczesne gmachy, a u ich stóp niska zabudowa przypominająca slumsy. Dziesiątki ludzi leży na ulicy, na chodnikach szukając odrobiny cienia. Ludzie są spokojni, grzeczni, nie narzucają się, są usłużni i często bywają bezinteresowni.
O kobietach trzeba powiedzieć osobno. Są przeurocze i stanowią prawdziwą ozdobę i dumę Indii. Nasz rodak twierdzi w swej opowieści o Indiach, że tamtejsze kobiety są jego zdaniem najpiękniejszymi kobietami świata. „Kark mnie boli od kręcenia głową na wszystkie strony. Wszystkie bez mała są bardzo szczupłe, może nawet za szczupłe. Krucze włosy starannie pielęgnowane odbijają się od barwnych sari. Twarze inteligentne i szlachetne. A jak chodzą ho, ho, ho! U biedniejszych kobiet chodzących boso zauważysz ciężkie bransolety na nogach, nierzadko srebrne. Na czole nieodzowny czerwony znak radości, w nozdrzu świecidełko lub brylanciki.
Teraz się nie dziw, że oglądam się za nimi. Usprawiedliwiam się jednak tym, że turysta chce wszystko widzieć i wiedzieć. Chyba masz już dość tych opisów na dziś, muszą Ci one wystarczyć, aż do mego przyjazdu, wówczas opis mój uzupełnię zdjęciami i obrazami”.
My dzisiaj mamy ten luksus, że od razu w czasie lektury możemy cieszyć się twórczością Pana Władysława i jeszcze lepiej wczuć się w to, co widział i przeżywał nasz bohater.
foto: Blog zbiorów Specjalnych Książnicy Pedagogicznej im. A. Parczewskiego w Kaliszu.
Felieton powstał na kanwie wspomnień z podróży do Indii w 1965 roku, które W. Kościelniak opisywał w dzienniku podróży, a który obecnie znajduje się w Książnicy Pedagogicznej w Kaliszu wraz z pozostałą spuścizną po Władysławie Kościelniaku. Wspomnienia te nasz bohater zapisał w osobistym dzienniku pokładowym, a później publikował je w gazecie „Ziemia Kaliska” w formie krótkich felietonów. Ten dzisiaj zacytowany opublikowany został 2 października 1965 roku.