Stokado
baner_FBAnt
Baner AWS

Podróż do Indii z Władysławem Kościelniakiem cz. 3

Drogi Bohdanie!

Tak się rozpędziłem w opisywaniu odbieranych wrażeń na gorąco, że zapomniałem Ci powiedzieć coś bardziej szczegółowego o Indiach. U nas w kraju panuje na ogół wyobrażenie, że Indie to przede wszystkim słonie, dżungla no i fakirzy śpiący na łożach z gwoździami. Po bliższym jednak poznaniu okazuje się, że wszystko to, co wiemy na temat Indii, to było „dawno i nieprawda”.

Samo określenie nazwy kraju pochodzi od staroindyjskiego „siudhu” (rzeka), co się utrzymało w nazwie rzeki Indus oraz nazwie prowincji Sind. Grecy dostosowali nazwę do swojego języka i nazwali „Indos”, a wreszcie Rzymianie jako „Indus”. To siódme miejsce w świecie pod względem obszaru, drugie pod względem ludności. Wielkość Indii najlepiej porównać z wielkością Europy. Kładąc mapę Indii na mapę Europy okaże się, że sięga ona Londynu, Atlantyku z jednej strony, a z drugiej strony Moskwy. Dalej na północ sięga środkowej Norwegii, a na południe Sycylii.

Jakkolwiek na ulicach wielkich miast zauważysz różnorodność typów ludzkich od buszmenowatych, mongoloidalnych do arabskich, czy nawet europejskich, to mimo tych różnic jest to bardzo skonsolidowany naród. Mówiono mi, że ludność Indii mówi 147 językami. Dziś ustalono ich teoretyczny zasięg na poszczególne stany i od nich też noszą one nazwy. Jest ich w zasadzie i oficjalnie 14: bengalski, asamski, biharski, orisa, telugu, tamilski, malajalamski, kanarezyjski, meratki, gudżeratki, hindi, radżastański, seudi, passatu i pendżabski. Najbardziej ludnym stanem pod względem gęstości zaludnienia jest Bengal ze stolicą Kalkuta (tu mieszkam).

Stan ten równa się mniej więcej dawnej Czechosłowacji przy 38 milionach ludności. Ten też stan jest najbardziej urodzajny. Jeśli chodzi o bogactwa naturalne, to północ kraju posiada bogate złoża węgla, rudy żelaznej, miedzi, miki, magnezu, chromu, ołowiu, niklu, saletry, azbestu, srebra. Kraj jest W zasadzie dostatni, ale zachłanni okupanci robili wszystko, by nie rozwijać przemysłu. Prawie wszystko pochodziło tutaj z Anglii. Toteż dziś, kiedy ten kraj jest wolny, dźwiga przede wszystkim przemysł i ogranicza import.

Co byś chciał wiedzieć jeszcze o Indiach?

Pochodzenia indyjskiego jest zero i mają system dziesiętny. Flet jest instrumentem indyjskim. Smyczek przywieźli arabscy kupcy z Indii. Indiom należy zawdzięczać „Bajki z 1001 nocy”, temat i treść Decamerona, a także bajki La Fontaien’a.

Jeżeli będziesz wodził palcem po mapie i szukał odwiedzanych przeze mnie miejscowości, to wiedz, że miejscowości, których nazwy kończą się na: -abad, -pur, -nagar, -patam, -patana oznaczają miasta. O stroju hinduskim napisze Ci jeszcze. Na razie wspomnę tylko, że przeciętny turysta widzi, iż strój ten niczym nie krępuje ciała (rzadko dotyka go igła krawca). Ciało porusza się miękko wśród fałd, które podkreślają jego kształty. Mężczyznę nie dusi kołnierzyk czy pasek, wąskość spodni. Męski strój jest w olbrzymiej części biały, natomiast barwność stroju kobiet jest fantastyczna, a równocześnie ani w słońcu, ani w czasie deszczu zupełnie nie razi.

Nakrycia głowy są raczej rzadko spotykane, ale nosi się tu turban w najróżniejszych formach i sposobach zawijania. On też często zdradza pochodzenie, stan materialny, a często wyznanie, zawód.

Słynne sari noszone jest, przynajmniej w Bengalu, co najmniej przez 98% kobiet hinduskich. Gatunek tej długiej od 5 do 9 metrów tkaniny zależy od zamożności właścicielki. Sari nie posiada żadnych zamków, haftek czy guzików. Układanie sari to pewnego rodzaju sztuka: jeden koniec przyczepia się do halki, albo paska, resztę owija się wokół bioder, pozostawiając miejsce na fałdy. Drugi ozdobny koniec przerzuca się przez ramię lewe lub prawe, czasem nakrywa się nim głowę.

Część od biustu w górę opina obcisły stanik. U biedniejszych stanika nie ma.

Przygotowując artykuł do „Latarnika” uświadomiłem sobie, że nigdy dotąd nie zadałem sobie trudu, aby dowiedzieć się, o co dokładnie chodzi z tą białą lub czerwona kropką na czole.

Charakterystyczna, najczęściej okrągła kropka namalowana z reguły za pomocą pasty sandałowej lub glinki, na czole hinduskiej kobiety lub dziewczyny oznacza, że znajdują się one pod opieką mężczyzny. Tilaka, pundarka czy bindi to symbol, który malują sobie na czołach również wyznawcy i członkowie niektórych sekt. Ma to być znak oddania się wybranemu bóstwu. Glinkę niezbędną do wykonania tilaki wydobywa się zawsze ze świętej rzeki lub jeziora. Ta czerwona kropka z mineralnego pigmentu, nazywana czasami „świętą kropką”, daje poczucie bezpieczeństwa żonie lub córce, które manifestują w ten sposób, że są „pod ochroną” męża lub ojca. Tak jest na północy Indii. Na południu bowiem tilaka stanowi raczej ozdobę i bardzo często malowana lub przyklejana jest z wdziękiem przez młode, niezamężne jeszcze kobiety. Obecnie bindi spotyka się także w postaci papierowych naklejek w różnych kolorach i kształtach, ponieważ z punktu widzenia tradycyjnej medycyny najważniejsze jest umiejscowienie znaku na czole pomiędzy brwiami. Tam bowiem znajduje się najważniejsza czakra, a bindi, tilaka czy pundarka ma chronić przed ubytkami energii poprzez to miejsce. Środek czoła to tylko jeden z wielu ośrodków energetycznych w ciele – ważnych w okultystycznych praktykach fizjologicznych niektórych odmian hinduizmu i buddyzmu. Czakry wykorzystywane są w różnych starożytnych praktykach medytacyjnych, określanych ogólnie jako tantra. Aby odblokować czakry należy stosować ćwiczenia oddechowe i medytacyjne, przyjmować pozycje jogi. Niektórzy ludzie używają kamieni leczniczych, kryształów i minerałów, odpowiednich masaży, a nawet terapii dźwiękowej. Według tradycji hinduskiej ma to pomóc w oczyszczeniu każdej z siedmiu czakr, które tworzą jednolity system.

„Może Cię to nudzi, ale przeczytaj do końca. Ułatwi ci to zrozumienie moich dalszych listów. A więc co jedzą? W zależności od dzielnicy, na ogół jednak ryż, mleko, jarzyny, bo krowa jest zwierzęciem <świętym>, Hindusi pochodzenia muzułmańskiego nie jedzą znów wieprzowiny. Ortodoksi nie jedzą nawet jaj i ryb. Biedny jada na ogół raz dziennie (o ile ma co), zamożniejsi dwa razy dziennie. Jedzenie przyprawia się mieszaniną suszonych i sproszkowanych korzeni kurkum, kolendry, imbiru, pieprzu, papryki. Jadają palcami…”

„Biedny jada raz dziennie…”, a przecież takie tam w Indiach ogromne bogactwo pożywienia. Weźmy dla przykładu niektóre przyprawy z mojej kuchennej półki: garam masala, tandori masala, sambar masala czy chana masala.

Słowo „masala” pochodzi z języka hindustani – jest to popularna forma języka potocznego używana w Indiach północnych. Jako ciekawostkę dodam, że z hindustani wyłoniły się dwa tożsame języki literackie: hindi (zapisywany indyjskim alfabetem dewanagari) oraz urdu (zapisywany pismem arabskim). Najprościej zatem mówiąc, garam masala to mieszanka indyjskich zmielonych słodkich przypraw i ziół. Tłumacząc dosłownie z indyjskiego „garam” oznacza „ciepłego lub gorącego Indianina”, a więc w istocie mieszankę przypraw rozgrzewających. Mieszanka ta może zawierać od 5 do nawet ponad 30 składników.

Wszystkie te przyprawy, podobne z nazwy, różnią się niektórymi składnikami, co daje w efekcie bardzo subtelne różnice w smaku, a co za tym idzie w zastosowaniu.

Rzućmy zatem okiem na poszczególne składniki niektórych mieszanek: tandori masala w swoim składzie posiada cumin (kmin rzymski), kolendrę, chili, kozieradkę, pieprz cayenne, imbir, goździki, trawę cytrynową, gałkę muszkatołową, czosnek. Tradycyjnie stosowana jest do potraw drobiowych. Stanowi podstawę kurczaka tandori. W praktyce tandori masala możemy wykorzystać wszędzie tam, gdzie potrzebujemy dodać do dania egzotycznego aromatu. Doskonale łączy się również z niektórymi warzywami np. z dynią, bakłażanem, cukinią czy papryką.

„Garam masala” to mieszanka kolendry, kuminu, imbiru, pieprzu, kardamonu, cynamonu, goździków i  liścia laurowego. Ponoć właśnie imbir, cynamon i kardamon tworzą oryginalną mieszankę nadając smak tej przyprawie. Chana masala: kolendra, cumin, pieprz, mango, chili, nasiona granatu, melon, kozieradka, mięta, kwiat muszkatołowy, kardamon, imbir, cynamon, liść laurowy i goździki. Wielu Hindusów żuje „paan”- zauważa Pan Władysław – mając pełne usta czerwonej mazi. Na chodnikach spotyka się wyplute czerwone plamy koloru krwi. Cóż zatem przeżuwają Hindusi? Czy przez to stają się świętymi? Paan, to taka hinduska guma do żucia, która żuta jest na każdym kroku, o ile oczywiście w pobliżu znajduje się jej producent.

Z reguły producentem jest miejscowy specjalista od obróbki liści betelu, bardzo popularnej i znanej od starożytności używki. Szczególnie cenią sobie smak tej rośliny mieszkańcy krajów Azji południowej i Dalekiego Wschodu, ale smak liści betelu znany i ceniony jest nawet w Nowej Gwinei czy na Madagaskarze. Nazwa wywodzi się od miasta Betel w starożytnej Palestynie. Żucie betelu działa na organizm pobudzająco i orzeźwiająco, wywołuje nawet lekką euforię. Największą jednak zaletą żucia liści pieprzu żuwnego jest fakt, że mają one właściwości odkażające, zabijają pasożyty i wspomagają trawienie. Reszta dodatków pozostaje w gestii lokalnego producenta, który robi wszystko, aby poprawić smak. Są nimi z reguły nasiona palmy Areki, kandyzowane owoce czy orzeszki, a nawet cukier. Niestety skutkiem ubocznym żucia liści pieprzu żuwnego jest barwienie zębów na czarno, a śliny na czerwono. Nasiona Areki są też szkodliwe dla zdrowia, a lista możliwych chorób, które mogą dotknąć miłośników przeżuwania jest bardzo długa. Ryzyko zachorowania na raka krtani, płuc, wątroby i trzustki, zanik dziąseł, trwałe uszkodzenie zębów oraz rak jamy ustnej… Wróćmy do przyjemniejszych tematów.

W północnej części Indii dominują zwykle dania mięsne z ciężkimi sosami. Popularne są też pszenne placki i chlebki. To właśnie z tego regionu wywodzi się curry (kari). W południowej części kraju dominują z kolei zwykle dania wegetariańskie na bazie nasion roślin strączkowych – często z dodatkiem mleczka kokosowego i ryżu. Danie to przypomina egzotyczną wersję gulaszu zrobionego z kawałków mięsa, ryb, sera, warzyw czy owoców morza. Wszystko to podaje się w gęstym sosie. Do tego podaje się zwykle ryż lub indyjskie placki. Jeżeli chodzi o mięso, najbardziej rozpowszechnione są kurczak i baranina. Tak naprawdę jednak większość hindusów nie je mięsa, a ich dietę stanowią warzywa i owoce. Czasami na ich talerzach „ląduje ryba”. Wielu uważa, że południe Indii to kulinarny raj na ziemi. Smak, zapach, różnorodność smaków, ilość i bogactwo przypraw na stole może przyprawić o zawrót głowy. Na koniec obowiązkowy deser np. gulab jamul – zasmażone, mleczne kulki podawane w słodkim syropie kardamonowym.

Na tradycyjną kuchnię indyjską ogromny wpływ ma religia – hindusi nie jedzą wołowiny, a nawet czczą swoje „święte krowy”, natomiast muzułmanie nie jedzą wieprzowiny, ale mięso innych gatunków zwierząt i owszem, dlatego drób czy baranina są bardzo mile widziane na muzułmańskim stole. O jedzeniu w Indiach można by pisać i czytać bez końca, więc dla bardziej zainteresowanych polecam bardzo ciekawy – moim zdaniem –  blog podróżniczy, do którego link zamieściłem na dole artykułu.

„Śpi się tutaj różnie: – kontynuuje swoją opowieść, spisując ją dla nas codziennie nasz ukochany kaliszanin, dzielnie znosząc trudy wyczerpującej, ale bogatej w atrakcje przygody swojego życia – … śpi się tutaj zatem różnie, na łóżku tylko z plecionki sznurowej, na posadzce pokrytej derką lub po prostu na chodniku. I wreszcie na zakończenie: widziałem dziś przy restauracji chińskiej <Waldorf> strajkujących 7 Hindusów, których właściciel Chińczyk usunął z pracy, zatrudniając Chińczyków. Towarzystwo to siedzi już tu podobno trzeci tydzień, milcząco protestując, z ustawionymi transparentami, nie przeszkadzając jednak wchodzącym konsumentom.

Nikt się nimi nie interesuje”.

Odwiedźmy teraz z Panem Władysławem przedmieścia i wieś: „Coraz bliżej poznaję najbliższe okolice Kalkuty. Dziś po raz pierwszy zetknąłem się ze wsią – wsią bengalską. Pamiętam, z czasów młodości filmy o tematyce indyjskiej, takie jak np. <Tygrys bengalski>. Jadąc samochodem, ciekaw byłem dzikiej dżungli i spotkania z ewentualnym, no może nie tygrysem, ale w każdym bądź razie jakimś dzikim zwierzęciem. Nic z tego. Wieś zrobiła na mnie dodatnie wrażenie. Jest na pewno egzotyczna dla nas ludzi z Europy, ale nic tam w niej nie ma z osławionej dżungli. Wydała mi się nawet jakby zamożniejsza od niektórych dzielnic miasta. Wprawdzie nie zagłębiałem się zbyt szczegółowo w sprawy bengalskiej wsi, ale na pierwszy rzut oka, takie odniosłem wrażenie. Pewnie, że wieśniacy są skromniej ubrani, ale przecież i u nas, zapracowany chłop nie bardzo dba o wytworny ubiór. Tutaj chłop brodzić musi w wodzie i błocie ryżowych pól, strój więc jego jest dostosowany do tej pracy. Domy i zabudowania gospodarcze budowane są z gliny i pokryte chyba ryżową słomą. Budowa ich jednak musi być trwała, dzielnie bowiem opiera się wszelkim ulewom w okresie deszczowym, który trwa przecież prawie pół roku. Dzisiaj w Indiach jest święto narodowe, ale gdzie nie gdzie tylko wiszą flagi. Ludzie pracują w polu jak co dzień. Kobiety czekają w kolejkach na przydział ryżu, czynne są miniaturowe sklepiki stragany. Całość w otoczeniu przebogatej, tropikalnej roślinności, bujnej, podsycanej słońcem i nadmiarem wilgoci sprawia wrażenie dżungli, w której przeważają wszelkiego rodzaju palmy i drzewa liściaste o nieznanych nazwach.

Jedziemy dobrą asfaltową szosą wzdłuż wsi. Środek asfaltu przysypany jest ziarnem ryżowym, które w ten sposób schnie szybciej. Ryż tak przemyślnie rozsypany, że nasz samochód <bierze go> między koła i przejeżdża, nie tykając ziarna. Po bokach drogi, takie same jak u nas rowy wypełnione wodą. Woda jest tutaj wszędzie: w rowach, na polach ryżowych i w specjalnych dołach. Zbiorniki te służą do wszystkiego: tu się pierze, myje, poi bydło. Gdzie się obejrzysz widzisz zbiorniki – ma je każdy gospodarz. Jak z tego wynika, chyba skrzętny. Ścieżki i podwórka przydomowe czyste. Gdzieniegdzie między zielenią, na tle ugrowych dachów narodowe flagi z sierpem i młotem. Tak manifestują i czczą święto narodowe członkowie Komunistycznej Partii Indii. Za wsią, jak wszędzie, pola. Wszędzie widać ludzi uprawiających błotniste ryżowe pola. Tu bawół ciągnie drewnianą sochę, tam chłop w przepasce na biodrach, nakrytą głową brnie po kolana w wodzie, inni rozsadzają sadzonki ryżu. Ciężka jest praca hinduskiego chłopa. Ten, którego widzę teraz, jest szczęśliwszy niż jego rodacy z suchych okolic. Między domami następnej wsi dużo dzieci, wałęsają się psy, przedziwnie rude, łażą krowy i cielęta, już nie te święte, lecz zwykłe, hodowlane. Obok poletka wysoko rosnącej juty. Miedzy badylami kręcą się chłopi, wyrywają ją, inni już moczą ją jak nasz len, inni wreszcie suszą już włókna, które układają wzdłuż rozgrzanego asfaltu, przyspieszającego wysychanie. Drogą jadą dwukołowe wozy z ładunkiem Juty. Olbrzymie koła obracają się powoli, a ciągnący wół idzie z nogi na nogę wolno, majestatycznie. Tu wszystko robi się wolno. Z drogi widać wiejską szkółkę – barak kryty dachówką z otworami okiennymi na przestrzał, co znacznie ułatwia ochładzanie pomieszczenia. Zatrzymuję się i zaglądam do środka – klepisko, ławki stare i biedne, ale nie powalane atramentem i nie rzeźbione scyzorykiem. Mijam również i większe wsie. Te mają nawet ryksze rowerowe, mają wszędobylskich fryzjerów, pracujących w cieniu bananowców. Ich ilość na wsi i w mieście świadczy o tym, jak Hindusi dbają o swoje brody i fryzury. Nie widziałem nie ogolonego Hindusa, chyba że nosi brodę.

Do Kalkuty wjechaliśmy przez inne przedmieście, ale tak samo jak pozostałe przeraźliwie zagęszczone. Tłok potęgują wąskie uliczki bez chodników, wielkie autobusy z karoseriami przystosowanymi do tropiku, święte krowy ze świętymi cielętami i niezliczona ilość rowerowych ryksz. Tłum wędruje bez przerwy, handluje, wielu ludzi wypoczywa na pryczach wystawionych przed domy, inni wprost na ulicy lub w podcieniach. W sklepikach na straganach dużo rozmaitych owoców: papaja, ananasy, banany, kokosy, jabłka. Wszystko wystawione na stojakach.

Zatrzymałem się na chwilę. Oto oryginalny warsztat szewski: na ścianie jakiegoś domu malutka gablotka. Otwarcie tej szafki oznacza otwarcie warsztatu, a sam mistrz podnosi wąziutką klapę podpartą od chodnika dwoma kołkami, siada na niej i oczekuje na klienta”.

Zainspirowany artykułem, zerknąłem do informacji, dotyczących produkcji owoców i warzyw w dzisiejszych Indiach. Kraj ten jest często nazywany często „owocowym koszem świata”, a to ze względu na ogromny asortyment owoców dostępny na tym rynku. Okazuje się, że najważniejszymi w eksporcie indyjskimi owocami są mango, orzechy włoskie, banany, granaty i winogrona, ale rosną tam również takie owoce jak: jabłka, liczi, papaja czy pomarańcze. W przypadku warzyw kraj ten jest czołowym eksporterem cebuli na świecie, ale także okry, ziemniaków oraz zielonych papryczek chili. Indie są drugim po Chinach największym producentem owoców i warzyw na świecie. Indyjska produkcja jest kilkadziesiąt razy większa niż polska. Owoc mango jest tam uważany za narodowy skarb. Szacuje się, że w kraju tym można spotkać około tysiąca odmian tego owocu. Drzewa niektórych odmian dorastają do 30 metrów wysokości. Mango uprawiane było w Azji Południowej przez tysiące lat, a do Azji południowo–wschodniej dotarło między V a IV wiekiem p. n. e.  Do X wieku n. e. rozpowszechniało się we Wschodniej Afryce. W kolejnych wiekach rozprzestrzeniło się dalej, do krajów o odpowiednim dla nich klimacie takich jak Brazylia czy Meksyk. Ciekawostką jest to, że w Indiach wiele roślin związanych jest w sposób symboliczny z lokalnymi bóstwami i kultem religijnym. Lotos – uważany w Buddyzmie za symbol czystości (w rzeczywistości, dzięki mikroskopijnym strukturom woskowym na powierzchni, nie przylega do niego brud). Szybko to zauważono, ponieważ roślina ta rośnie w mulistych zbiornikach wodnych. Natomiast pastą z drzewa sandałowego naciera się posągi wszystkich znanych tam bóstw. Podobnie jest z pastą z kurkumy.

A jak wygląda w Indiach wiejskie wesele? Wielu polskich blogerów podróżuje dzisiaj po świecie i wielu z nich publikuje filmy z podróży w mediach społecznościowych lub w popularnych serwisach internetowych takich jak np. YouTube. Właśnie tam można znaleźć relacje z takich uroczystości. „Gołym okiem” widać, że nie mają one nic wspólnego z naszą tradycją. Dla przykładu, na muzułmańskie wesele zapraszane są rodziny, oraz bliżsi oraz dalsi znajomi i na tym podobieństwa się kończą. Bywa tak, że para młoda w dzień swojego wesela w ogóle nie pojawia się na sali weselnej. Na początku przybyli goście zabijają czas pogawędką, rodziny i przyjaciele państwa młodych zapoznają się. Głośno gra muzyka, która puszczana jest z magnetofonu. Sala udekorowana jest we wstążki i okolicznościowe ozdoby. Migają kolorowe lampiony i nawet jest romantycznie. Po kilku godzinach oczekiwania goście nieśmiało rozpoczynają zabawę. Najpierw młodzież i dorośli mężczyźni rozpoczynają pląsy na parkiecie. Wszyscy mają dobry humor i ogromną dozę cierpliwości. Nikogo nie dziwi, że część mężczyzn tańczy ze sobą w parach. Fakt, że „akurat puszczane kawałki” nie są do przytulania, ale u ludzi z kręgu naszej kultury taki widok może wywołać małe zmieszanie. Po jakimś czasie mężczyźni ustępują miejsca na parkiecie kobietom. Teraz jest na co popatrzeć. Odświętnie ubrane kobiety w swoich eleganckich sari wyglądają imponująco. Wymieniane są spojrzenia i uśmiechy. Zabawa trwa w najlepsze do późnych godzin nocnych, ale niestety bez państwa młodych, którzy tego wieczoru, widać mieli inne plany.

Czekając na młodą parę, zaparzmy sobie mocną indyjską herbatę, najlepiej assamską, usiądźmy wygodnie w fotelu i kontynuujmy lekturę…

Herbata Assam jest uważana za jedną z najlepszych herbat na świecie. Pochodzi ona z prowincji o tej samej nazwie. Większość plantacji położona jest wzdłuż rzeki Brahmaputra, która zapewnia rosnącej w pobliżu roślinności regularne i optymalne „podlewanie”. Sam region leży u stóp najwyższego pasma górskiego na świecie, a do tego jest też największym na świecie terenem, na którym uprawia się herbatę i słynie on z produkcji najlepszych jej gatunków. To właśnie tu, w północnych Indiach powstaje ponad połowa herbat, jakie produkowane są w tym kraju. Co takiego wyjątkowego jest u podnóża Himalajów, że tylko w tym jednym miejscu na świecie udaje się wyhodować liście herbaty o tak niewiarygodnie wysoko cenionym smaku? Jaką tajemnicę skrywają plantacje położone nieopodal „dachu świata”, tuż obok chińskich plantacji z prowincji Yunnan? Otóż tajemnicą jest klimat i położenie plantacji w niezwykle dogodnych dla herbaty warunkach naturalnych, chociaż słowo „dogodnych” nie jest tutaj odpowiednie. W prowincji Assam i w prowincji Yunnan powstały bowiem dla herbaty warunki idealne. Nie wiem nawet, czy słowo „uprawa” jest odpowiednim słowem dla nazwania istniejących tam plantacji, ponieważ tak naprawdę Herbata Assam występuje na tych terenach naturalnie i pomoc człowieka w tym procesie właściwie nie jest konieczna. Tak naprawdę jednak, aby uzyskać ten wyjątkowy smak naparu trzeba znać się na rzeczy i widać, że mieszkańcy oraz pracownicy plantacji na rzeczy się znają. Na przykład do produkcji herbaty białej wykorzystuje się zarówno listki jak i pąki, z tym że listki muszą być bardzo młode, a pąki jeszcze nie rozwinięte. Natychmiast po zbiorach rozpoczyna się proces suszenia, który też podlega szeregowi uwarunkowań, a wszystko po to, aby pozostawić w roślinie jak najwięcej wartościowych substancji. Dzięki tej koronkowej wręcz robocie listki nie brązowieją, ani nie zmieniają smaku. Od samego początku, aż do końca procesu powstawania białej herbaty wszystkie operacje przeprowadzane są ręcznie, a to ręczne zbieranie odbywa się tylko wiosną i tylko raz do roku. Białą herbatę nazywa się „eliksirem młodości” z powodu wysokiej dawki antyoksydantów w niej zawartych, a co chyba jeszcze ważniejsze, obniża poziom stresu i uspokaja.

Wróćmy na wesele. Goście weselni nie doczekali się przybycia pary młodej i nad ranem zmęczeni i nieco zaskoczeni całą sytuacją, wracają do swoich domów. Pozostają sterty śmieci, które hindusi zwykle porzucają na ulicy. Kontenery na śmieci są rzadkością, ale nie można powiedzieć, że w ogóle ich nie ma, ba bywają duże, a nawet ogromne. Szkopuł jest w tym, że zazwyczaj, gdy się zapełnią, zaczynają płonąć. Przyszedł mi do głowy taki dowcip: „Prowadząc uliczną ankietę wśród mieszkańców jednego z małych miasteczek, zapytano przechodnia: czy w Indiach jest brudno?, na co on odpowiedział – nie, Brudno jest w Warszawie”. Od razu widać, że mieszkaniec ten nigdy nie był w Indiach. Szerzej na ten temat napiszę w kolejnym felietonie, rzucając czytelnikom „Latarnika” nieco więcej światła na życie w największych slumsach na świecie, które znajdują się w Bombaju. Paradoksem jest to, że właśnie tam, na tym maleńkim, ale bardzo zatłoczonym skrawku Ziemi, wśród gór nieczystości kwitnie „złoty interes” dzięki recyklingowi odpadów. Nie przegapcie kolejnej relacji z podróży, bo tak, jak wspominałem na początku, Pan Władysław Kościelniak nazwał Indie piekłem i niebem, czas więc w kolejnych odcinkach felietonu „podnieść kurtynę” nieco wyżej i zajrzeć do piekła.

 P.S

„Pytasz o podróże, bliskie i dalekie, czym były i są dla mojej twórczości. Odpowiem ci, że były one otwieraniem oczu, nie tylko na świat, ale i na samego siebie.

„Widok, który ukazał się w nikłym świetle oliwnej lampki mnicha sprawił, że oczy me rozwarły się szeroko”. Tak pisał sir Aurel Stein, ujrzawszy zbiór starożytnych manuskryptów w grotach buddyjskich. Sprawiła to lampka oliwna, jej nikły blask. Wokół nas rozpościerają się łany piękna. Czy widzimy je czy nie, często zależy od tego, co nam otworzy oczy. Tak to prawda, zajmowało mnie głównie to, co miałem wokół siebie. To smakowało najbardziej, ale nie jest tak, że artysta, aby być wielkim, musi być wiernym jednemu tematowi. Ja nie chciałem być artystą jednej okolicy, jednego miasta, nawet najpiękniejszego, a uczuciowo najbliższego. Więcej, celowo uciekałem w świat, żeby nim nie być. Zobaczyć piaski pustyni, zaułki Kalkuty, całą jaskrawość słońca w kasbie Algieru (to seria białych domów i wąskich uliczek, które spływają kaskadowo do Morza Śródziemnego), którą kiedyś tak plastycznie opisał Camus w „Dżumie”. To było dalekie piękno, które trzeba było zobaczyć, żeby otworzyć szeroko oczy, żeby potem dostrzec urodę naszego krajobrazu, naszych jesiennych zamglonych pól, samotnych sosen. To jest wytłumaczenie moich podróży”. 

WŁADYSŁAW KOŚCIELNIAK

Cdn.

Opracowanie: Dariusz Pych

Felieton powstał na kanwie wspomnień z podróży do Indii w 1965 roku, które po powrocie autora opublikowane zostały w gazecie „Ziemia Kaliska”.

W dopisku „P.S.”, zacytowałem fragment tekstu z albumu pt. „Kościelniak życie, dzieło, pasja”, autorstwa Barbary Kowalskiej i Ryszarda Bienieckiego.

Foto: Projekty na podstawie prac reprezentowanych na Blogu Zbiorów Specjalnych Książnicy Pedagogicznej im. A. Parczewskiego w Kaliszu.

Foto: Album: „Kościelniak życie, dzieło, pasja”. Blog podróżniczy Natalii i Łukasza o jedzeniu:  www.zlotaproporcja.pl.

Podoba‚ Ci się materiał? Udostępnij go i komentuj - Twoja opinia jest dla nas bardzo ważna! Chcesz by podobnych materiałów powstawało jeszcze więcej?Wesprzyj nas!

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Zobacz wszystkie komentarze

Najnowsze