Stokado
baner_FBAnt
Baner AWS

Podróż do Indii z Władysławem Kościelniakiem cz. 4

Indie od niepamiętnych czasów z otwartością przyjmowały swoich gości. Od zarania dziejów przyciągały ludzi jak magnes. Z czasem stały się „Mekką” dla ludzi z wielu kultur i wyznań religijnych, tworząc niezwykle bogatą mieszankę etniczną, kulturową i religijną. Splatały się tutaj tradycje i poglądy, powstawały nowe idee, filozofie i religie. Ogromna różnorodność to cecha, która szczególnie pasuje do opisu społeczeństwa, któremu udaje się pogodzić tyle przeciwieństw.  Mimo prób wprowadzenia na terenie Indii rządów obcych państw, wiele grup etnicznych zachowało do dziś swoją tożsamość pielęgnując przyniesioną tu przez przodków religię, tradycję, język, obyczaje, sztukę, muzykę, taniec czy medycynę. Dość powiedzieć, że przylatującemu do Delhi turyście, który uruchamia kartę SIM w swoim telefonie, wyświetla się komunikat z propozycją wyboru jednego z 19 najliczniej używanych lokalnych języków. 

Pierwsza lekcja, którą wyruszający do Starego Delhi pieszy turysta musi szybko zapamiętać to fakt, że na ulicy pierwszeństwo ma większy pojazd czy zaprzęg, a nawet święta krowa, choć należy pamiętać, że nie wszystkie krowy są tu święte i nie wszystkim należy się pierwszeństwo. Reguła pierwszeństwa ma bowiem swoje wyjątki. Zdarza się widzieć obrazek, na którym niemal na środku ulicy leży lub siedzi „po turecku” jakiś żebrak i wszystkie pojazdy cierpliwie go wymijają, a może nawet pozdrawiają, bo niemal wszyscy przejeżdżający trąbią jak szaleni. Może to jakiś święty? Czego jak czego, ale świętych w tym kraju nie brakuje. 

Nikogo też niech nie dziwi fakt, że od czasu do czasu znajduje się jakiś desperat, który jako jedyny pcha się swoim pojazdem „pod prąd”. Jak się okazuje wcale nie jest to w Indiach rzadki widok, a i należy pamiętać, że na węższych ulicach „korki” dotyczą zarówno pojazdów jak i ruchu pieszego, a piesi to nie rzadko tragarze przenoszący na głowach rzeczy, których przenoszenie w ten sposób nie mieści się Europejczykowi w głowie. Na przykład meble, kilku metrowe deski, naczynia z wodą, pełne kanistry związane w pakiet, ogromne paki kartonu, szmat, worki z towarem na sprzedaż, i co tam jeszcze, co tylko da się przenieść na głowie.

Cierpliwość jest cnotą, a w Indiach chyba nawet druga naturą mieszkańców. W bazarowych herbaciarniach bywa, że w ciągu jednego dnia skosztować „bursztynowego wywaru” przychodzi ponad 1000 klientów. Nie odnosisz wrażenia, aby ktokolwiek dokądkolwiek się spieszył. Idąc ulicą spotkasz też lokalnego fryzjera. Siedzi on zazwyczaj „po turecku” na kawałku kartonu naprzeciw swojego klienta siedzącego w ten sam sposób. Tanim kosztem „kręci się złoty  interes”, bo głów i bród do ogolenia jest tu naprawdę bez liku. Delhi liczy sobie… ok. 30 mln mieszkańców!

Wzdłuż ulic kłęby kabli elektrycznych przerzuconych na słupach i drzewach. Bezładna plątanina różnej grubości przewodów rozgałęziających się co kawałek w różne strony po których bezkarnie buszują miejscowe małpy. Nie jest to widok, który można zobaczyć tylko w Indiach lub krajach trzeciego świata.  W wielu krajach Azji małpy dzielą terytorium z człowiekiem, stanowiąc przy okazji swoistą atrakcję turystyczną. Należy pamiętać, że zwierzęta te mają opinię miejscowych złodziei. Warto zatem uważać na portfel, torebkę czy telefon. Kto wie, czy za taki podarunek nie dostają od kogoś w nagrodę banana.

Po miastach najlepiej poruszać się tuk-tukami – to małe, otwarte  samochodziki przypominające nieco nasze niegdysiejsze Melexy. Każdy egzemplarz jest nieco inaczej przystrojony przez swojego właściciela. Po ulicach jeżdżą zwykłe tuk-tuki i takie, którymi na swój ślub mogłyby pojechać pary młode, zresztą jeżdżą i to często. Na pytanie znanego polskiego vlogera – Casha o ilość wypadków jakim uległ kierowca wożący go po Delhi, odpowiedź padła, że 100 to na pewno. Link do jego relacji z podróży do Indii zamieściłem na dole artykułu. 

Powiem szczerze, że obserwując Hindusów obmywających się i piorących odzież nad Gangesem odniosłem wrażenie, że są to ludzie miłujący czystość i mimo wszystko dbający o higienę i o swój wygląd. Przyglądałem się wyschniętemu praniu na plażach Varanasi. Szare, jasno brązowe, żółte czy nawet białe  jak śnieg męskie dhoti nie nosiło po wyschnięciu żadnych zacieków, przebarwień i innych pozostałości po brunatnej wodzie Gangesu, ba, tam właśnie zlokalizowane są miejskie pralnie. Kolorowe kobiece sari (a właściwie saree), po praniu jak nowe. Może to jeden z powodów dla których wiara w świętość tej rzeki jest tak powszechna. 

Historia kobiecego saree sięga 5 tysięcy lat wstecz. Pierwsza pisemna wzmianka o tym charakterystycznym stroju pojawiła się 300 lat przed naszą erą, a ponad 3100 lat temu na terakocie utrwalono wizerunek bogini owijającej się w długi pas materiału. Szyte ubrania trafiły do Indii wraz z muzułmanami, ale mieszkańcy odnosili się do nich z niechęcią uważając materiał przekłuty igłą za nieczysty, a halki i bluzeczki przywieźli i rozpowszechnili Brytyjczycy. Ideałem piękna w starożytnych Indiach była kobieta o wąskiej talii i okrągłym biuście oraz biodrach, a dzięki sari można było idealnie podkreślać te proporcje. Sari układa się na ciele w specyficzny dla danego regionu sposób, a te subtelne różnice zdradzają z jakiego regionu jest właścicielka. 

Właśnie to przywiązanie do proporcji, do detali, do koloru, tworzenia ażurowych, misternych kompozycji tak bardzo lubię w oriencie i choć złoty podział – „boską proporcję” wymyślili Grecy, to jednak w architekturze moim zdaniem Indusi i Arabowie czy ludy tureckie nie mają sobie równych.

W Delhi mieszkańcy posiadają tak zwane „studnie schodowe”. Są to zbiorniki, które wychwytują deszczówkę z wyżej położonych terenów i transportują ją w dół do gospodarstw domowych. Pobudowano je jeszcze zanim powstała kanalizacja i wodociągi. Niektóre kamienne zbiorniki do przechowywania wody mają wymiary 60 m x15 m. Ciekawostką jest to, że zbiornik od wewnątrz przypomina bogato zdobioną, wykutą w kamieniu świątynię z zamurowanymi kamiennymi oknami. Można się zastanawiać, czy jest to przerost formy nad treścią, czy wyrażenie w ten sposób swojego ogromnego zmiłowania do sztuki, a może świadomość, że piękno, które nas otacza wpływa też na nasze życie czyniąc je lepszym i bogatszym, kształtuje wrażliwość artystyczną kolejnych pokoleń.

Przejeżdżając ulicami starego Delhi czy Bombaju turysta może się natknąć na zachęty kobiet uprawiających najstarszy zawód świata. Machają z okien i nagabują swoich potencjalnych klientów przez cały dzień. Nie mają wyznaczonego terenu, a domy publiczne rozproszone są po mieście. W Indiach status tego zawodu jest niedookreślony. W przeciwieństwie do innych starożytnych cywilizacji, w społeczeństwie staroindyjskim erotyka wiązała się z wierzeniami religijnymi, a prostytucja traktowana była jako zawód potrzebny i pożyteczny. Prostytutki w Indiach cieszyły się uznaniem i szacunkiem, a co ciekawe jeszcze do niedawna były prawie jedynymi wykształconymi kobietami w Indiach. Na wielu indyjskich świątyniach do dziś zachowały się rzeźby przedstawiające sceny erotyczne. 

W nowym Delhi jest nowocześnie i czysto. Trawniki i krzewy równiutko przystrzyżone i wymodelowane. To już inny świat. Wieżowce, centra biznesowe, sklepy z nazwami największych światowych marek. Na kawę można „wpaść” do Starbucksa Coffee… – no to „wpadnijmy”. Schludnie ubrany ochroniarz w tradycyjnie niebieskiej koszuli i w krawacie dziarsko otwiera przeszklone drzwi. Kawa – cena na polskie 60 zł. Drożej niż w Polsce. 

Świątynie odnowione i oświetlone, a na niektórych symbole, tak u nas źle kojarzonej swastyki. Tutaj wierni klęczą i modlą się przy niej. Swastyka w różnych kulturach i religiach jest symbolem religijnym, a jej nazwa svastika pochodzi z sanskrytu i oznacza „przynoszący szczęście” i dlatego w całej Azji kojarzona jest powszechnie ze szczęściem i pomyślnością. Natomiast w krajach Europy i obu Ameryk kojarzona jest prawie wyłącznie z nazizmem i z Adolfem Hitlerem. Kto wie czy swastyka w zamyśle nie miała pełnić takiej roli w Azji, jaką pełniły czarne krzyże na białych płaszczach Krzyżaków, w czasie, kiedy zostali sprowadzeni przez Konrada Mazowieckiego, aby uporać się z krnąbrnymi poganami w Prusach?

Kolejna świątynia to świątynia boga-małpy. Utożsamia siłę oraz moc i o te przymioty przychodzą tutaj prosić swojego boga wierni. Widać jak mocno Indusi związani są mentalnie z naturą i przyrodą. Przed wejściem należy umyć ręce ponieważ zdejmowaliśmy buty, ale jednocześnie wchodząc należy dotknąć schodów. Wyznawcy wchodzą poprzez paszczę ogromnego lwa, wykonanego z miejscowych materiałów i pomalowanego w jaskrawe kolory by już po chwili oddać się radosnej modlitwie. 

Jeszcze „wyskok” na kolację, spróbować lokalnej kuchni,  która uznawana jest przez wielu  odwiedzających Indie podróżników za jedną z najlepszych na świecie zaraz po tureckiej i tajskiej. No cóż my Polacy też doceniamy turecką kuchnię choć nie zawsze tak było. W latach dziewięćdziesiątych kilkukrotnie odwiedziłem Turcję, ale wtedy ani mnie, ani nikomu z Polaków nie przychodziło do głowy, by sięgnąć po kebab. Panowało wtedy przekonanie, że jedzenie na ulicy jest niehigieniczne i że łatwo się nim zatruć. Odkryciem kulinarnym była wtedy kuchnia węgierska, syryjska, gruzińska czy wietnamska serwowane na obrzeżach Stambułu nad brzegiem Morza Marmara. Te smaki i zapachy pamiętam do dziś. 

Z Himalajów wypływa święta dla wyznawców hinduizmu rzeka Ganges. Pielgrzymi z całych Indii przybywają do świętych miejsc położonych nad jej brzegami aby obmyć się w jej wodach. Pamiętajmy jednak, że nie wszyscy mieszkańcy Indii są wyznawcami hinduizmu, więc właściwa nazwa dla mieszkańców Indii to Indusi. Wody Gangesu użyźniając i nawadniając pola uprawne podtrzymują życie, jednak tak samo ważne stają się wtedy, gdy nadchodzi śmierć, ale do niecodziennych pochówków nad Gangesem wrócimy za chwilę…

Drogi Bohdanie !… tradycyjnym zwrotem grzecznościowym Pan Władysław Kościelniak – nasz rodzimy podróżnik –  Kaliszanin, który spokojnie mógłby usiąść na ławeczce obok Szolca Rogozińskiego –  rozpoczął kolejny list ze swojej „podróży życia”. List ten, jak wiele innych listów z podróży opublikowała gazeta  „Ziemia Kaliska”  jesienią 1965 roku.

„Do ogrodu botanicznego leżącego nad Gangesem jest od mego miejsca zamieszkania około 16 kilometrów. Znakomicie utrzymany ogród posiada na swoim ogromnym terenie setki gatunków drzew tropikalnych, które oglądałem przed wyjazdem tylko na ilustracjach i to na pewno nie wszystkie. O jego wielkości niech świadczy fakt, że dla powierzchownego obejrzenia go trzeba prawie 45 minut spaceru samochodem. Mimo ulewnego deszczu zatrzymałem się nieco dłużej przed drzewem, którego oryginalność  polega na tym, że posiada ono niezliczoną ilość pni, wśród których nie da się wyróżnić pnia głównego. Ma ich chyba ze 300 lub 400. To ficus bengalensis. Drzewa są tu tak barwne, że aż oczy bolą. Koszenie trawy odbywa się tu w kucki przy pomocy maczet. Powinni kosić kosiarkami, ale pewnie chodzi o zatrudnienie wszystkich rąk do pracy”.

Turysta przebywający w Indiach właściwie nie musi iść do ZOO, żeby obejrzeć dzikie gatunki zwierząt zamieszkujące te tereny. Egzotyczne jaszczurki, łażące po ścianach domostw to gekony, ale podobnie śmiało poczynają sobie w towarzystwie ludzi skorpiony ukrywając się w butach, a w przydomowych zakamarkach czy ogródkach szukają schronienia kobry. Z tłumem mieszają się krowy, małpy, bawoły, wielbłądy, słonie czy bezpańskie psy i nikogo to nie dziwi. Duże sępy i inne drapieżniki przelatują tuż nad głowami. Niestety duże drapieżniki, które zagrażają człowiekowi nie są w Indiach objęte ochroną. Gepard żyjący w swoim naturalnym środowisku to już historia, a duże koty takie jak leopardy, pantery czy tygrysy bezlitośnie są wybijane. Pod ochroną jest jedynie pantera śnieżna i pantery mgliste. Więcej szczęścia mają lwy azjatyckie, których setki poluje w leśnym rezerwacie przyrody, i jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie mogą żyć na wolności. Na zboczach Himalajów zadomowiły się niedźwiedzie wargacze, które z lekkością wspinają się na drzewa, aby szukać tam  miodu, termitów czy pszczół. Dla ludzi cennym łupem są niedźwiedzie pęcherze moczowe, które w Chinach uchodzą za panaceum na bezpłodność. Na ulicach miast i wsi zdarza się oglądać misie skute łańcuchami w kagańcach, które są skromnym źródłem dochodu ich właścicieli. W północnych lasach żyją też czerwone pandy, których populacja w ostatnich niespełna dwudziestu latach spadła o połowę.

 Trwa odwieczna rywalizacja o środowisko między człowiekiem, a przyrodą. Słoń Indyjski zjada ok. 200 kg roślin dziennie i około tyle samo niszczy w poszukiwaniu jedzenia. Słonie przemieszczają się w rodzinach osłaniając młode przed drapieżnikami. Szacuje się, że w Indiach żyje ok. 9 tysięcy słoni. Część z nich na wolności, a część „pracuje” dla człowieka jako środek transportu, atrakcja turystyczna w parkach rozrywki, przedmiot kultu w świątyniach czy podczas ceremonii ślubnych. 

W czasach panowania brytyjskiego zabijano 100 tygrysów dziennie, dzisiaj zabija się je po to, by potajemnie wywieźć do Chin, gdzie wykorzystuje się je do praktyk znachorskich. Dominujący samiec tygrysa zajmuje terytorium od 50 do 100 km. kwadratowych nic więc dziwnego, że w tak gęstej populacji brakuje dla niego miejsca. Krokodyl to wyjątkowo niebezpieczny drapieżnik, który obecnie chroniony jest w kilku indyjskich rezerwatach. Żyje na mokradłach, ale te żyjące na wolności potrafią wybrać się na przechadzkę nawet kilka kilometrów w głąb lądu. Doliczmy jadowite węże: kobra indyjska, niemrawiec indyjski, żmija Russela czy efa piaskowa łącznie powodują ok. 10 tysięcy śmiertelnych ukąszeń rocznie w samych tylko Indiach. 

„Chińskie przysłowie mówi: „parasol noś nawet przy pogodzie”. Przysłowie to jest tu chyba bardziej aktualne niż w Chinach. Szczególnie w Bengalu, gdzie okres monsunu trwa pół roku, po nim zaś pół roku słońce” – kontynuuje swoją korespondencję do Polski Pan Władysław. „Parasole noszą urzędnicy, nosi policja, robotnicy i domokrążcy otwierający swój „interes” pod parasolem. Mają go biedacy śpiący na ulicy oraz kierowcy samochodów służbowych, którzy otrzymują przydział jednego parasola rocznie. 

Mijam most – wspomina Pan Władysław, a zaraz za mostem dzielnica biednych, tak przynajmniej wnioskuję po ruchu tragarzy, nosiwodów przezgrabnie z wielkim wdziękiem niosących ogromne naczynia mosiężne lub gliniane na kijach bambusowych, położonych na przygarbionych ciężarem ramionach. Wnioskuję to również po śmieciarzach, handlarzach wszelkiego autoramentu, sklepach, sklepikach miniaturowych, o ile sklepikami nazwać je można. Przyniszczone domy, odrapane z zaciekami deszczowych liszai, no i krowy, wszędzie się wałęsające i ich ślady… A propos… właśnie krowie łajno – to problem Indii. Drewna opałowego nie ma, węglem się w domach nie pali, zresztą właśnie drewno potrzebne jest tu do spalania zwłok. 

Obserwuję jakąś Hinduskę siedzącą w kucki i zbierającą skrzętnie łajno – ten cenny surowiec opałowy – w pleciony koszyk. Potem dobrze surowiec przemiesza i robiąc w dłoniach zgrabne placki przylepi je rzucając na ściany domów, wiaduktów – tych miejsc, które są dobrze wystawione na działanie słońca. „Placki” te w setkach sztuk, czasem dekoracyjnie przylepione ze śladami palców, schną przez parę dni. Podobnie ma się sprawa ze śmieciami, które gromadzi się w odpowiednio dużych śmietnikach. Stąd po pewnym czasie wywozi się je samochodami za miasto. I tu półnadzy robotnicy – zawsze bosi, łażą po tej niemal ciekłej i gnijącej masie. Nabierają ją w plecione koszyki i wrzucają na oczekujący samochód. Jak oni pracują i jak wyglądają widziałem, ale jak wytrzymują – tego nie zdołam dociec.”

 Ostatnie kilka zdań tego fragmentu wspomnień z podróży możemy sobie dzisiaj doskonale wyobrazić, a to za sprawą głośnego filmu pt. „Slumdog. Milioner z ulicy”. Jest to film nakręcony na kanwie powieści o tym samym tytule, autorstwa indyjskiego pisarza i dyplomaty Vikasa Swarupa. Obraz ten został utytułowany 8 Oscarami: za najlepszy scenariusz adaptowany, najlepsze zdjęcia i najlepszą muzykę oryginalną, a także za najlepszy montaż, najlepszą piosenkę, najlepszy dźwięk i to wszystko zwieńczone Oscarem dla najlepszego reżysera. Jako ciekawostkę dodam, że film nic nie stracił na swojej aktualności, mimo, że powstał 15 lat temu. Jak podkreśla na portalu internetowym film/org/pl recenzent filmowy i student filmoznawstwa w Poznaniu Janek Brzozowski, „największą zaletą filmu jest to, że nie można się od niego oderwać”. Dodam od siebie, że od dawna posiadam ten film w swojej wideo biblioteczce i  obejrzałem go z zainteresowaniem już wielokrotnie, a największe wrażenie zrobiła na mnie scena ucieczki przed policją przez slumsy Bombaju choć jest tam więcej scen, które na długo zapadają w pamięć.

Sam Bombaj swą nazwę zaczerpnął od miejscowej hinduskiej bogini Mumba, ale w XVI wieku Portugalczycy nazwali to miasto po swojemu – Bom Baia (Dobra Zatoka), a Brytyjczycy z kolei po przejęciu kolonii w 1661 roku zmienili nazwę miasta na Bombay. Od 1990 roku miasto oficjalnie nazywa się Mumbay. Wychodzi na to, że obecna nazwa jest połączeniem nazwy portugalskiej z imieniem bogini jednak słownik języka polskiego, jako nazwę obowiązującą w Polsce uznaje Bombaj. Mieszka tu 20 milionów mieszkańców a 40 milionów przewala się przez niego co roku.

Bombaj to drugie największe miasto Indii, a także finansowa i filmowa stolica tego kraju, a w samym jego środku znajduje się odizolowany torami kolejowymi obszar zwany Dharavi. Są to jedne z największych slumsów na świecie. Władze szacują, że w tej „szarej strefie” firmy i manufaktury obracają nielegalnie gotówką wartą nawet miliard dolarów rocznie. Cały obszar podzielony jest na dzielnice. Na terenie slumsów znajdują się nielegalne wysypiska śmieci oraz mini fabryki zajmujące się ich recyklingiem. W części przemysłowej, tuż obok skleconych z blachy kontenerów mieszkalnych płoną odpady rozsiewając toksyczny dym. Hałdy plastiku, głównie pochodzącego z części samochodowych, który tu właśnie w lokalnych manufakturach otrzymuje „nowe życie”. Posegregowany według rodzaju, który rozpoznawany jest  po dźwięku, jaki wydaje element po uderzeniu o betonową posadzkę. Zmielony kilkukrotnie w prymitywnych młynkach, umyty i wysuszony na dachu uzyskuje konsystencję drobnego granulatu. Teraz to już jest cenny surowiec do produkcji kolejnych artykułów, których staje się głównym składnikiem. 

Inny dochodowy interes to nielegalne fabryki odzieży czy obuwia. Barwienie jeansów,  klejenie „adidasów”, które po naszyciu oryginalnych metek osiągną astronomiczne dla tych ludzi ceny. O przysłowiową ścianę oparta jest o dzielnicę fabryczną dzielnica bazarowa. Zamieszkuje ją bardzo dużo Muzułmanów. Sprzedawcy oferują tutaj produkty najwyższej jakości; świeże owoce, warzywa, odzież, przedmioty domowego użytku, a nawet rowery i skutery. Wszystko w prowizorycznych, niedbale poustawianych blaszanych „sklepikach”. W punktach gastronomicznych do posiłku klient otrzymuje darmowe serwetki. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że serwetki te zrobione są… z gazet i kolorowych czasopism. Podarte ręcznie na prostokątne kawałki. Nie jest to jednak cechą charakterystyczną tego miejsca, a powszechne jest niemal w całym kraju. 

Świadczy to niestety o niskiej zamożności tego społeczeństwa, choć pamiętam doskonale czasy gdy w Polsce również brakowało papieru toaletowego. Wcześniejsze zapisy, ogromne kolejki, sprzedaż reglamentowana i w końcu ogromna duma i radość ze „zdobyczy”. Zatem w Polsce też mieliśmy taki okres, w którym każda kartka z gazety (także kolorowej z błyszczącym papierem) była na „wagę złota”. Pamiętajmy, że mieszkańców Indii jest niemal dokładnie dwa razy tyle co wszystkich Europejczyków razem wziętych. Taka skala w kraju, który ma jeden z najniższych wskaźników dochodu narodowego „na głowę mieszkańca” musi rodzić szereg problemów.

Wewnątrz tego „indyjskiego  Hogwartu”, otoczonego pajęczyną torów kolejowych do którego wejście dla turystów prowadzi przez jedno z wielu biur turystycznych oferujących wycieczkę po tym najprawdopodobniej najbardziej zaludnionym miejscu na świecie (według oficjalnych danych  na terenie o powierzchni dwóch kilometrów kwadratowych mieszka według różnych szacunków 700- 800 tysięcy do 1 miliona ludzi). Od 1882 roku, kiedy to brytyjscy okupanci zaczęli lokować na tym skrawku ziemi najbardziej trujące dla środowiska fabryki, tworzyła się i rozrastała współistniejąc obok siebie  wyjątkowa społeczność ludzi potrafiących współżyć w ogromnym zagęszczeniu w zatrutym i skażonym środowisku dzieląc je między siebie, gołębie na dachach i szczury w piwnicach.

Dharavi, choć może się to wydawać surrealistyczne, posiada również swój park, który znajduje się w samym środku enklawy. Po wejściu do środka turyści z reguły doznają szoku. Zadbany, przepełniony zielenią teren w którym na nowoczesnych placach zabaw bawią się dzieci. Na murkach siedzą rodziny. Park jest pełen życia i uśmiechu. Wyraźnie widoczny, nowoczesny monitoring z obrotowymi kamerami. Projekt ten wspiera założona przez rząd organizacja (Slum Rehabilitation Authority), która zajmuje się pomocą ludziom ze slumsów burząc ich małe domki i stawiając w to miejsce wieżowce, w których ludzie ci mogą potem zamieszkać. Jest to sposób na to, aby w przyszłości zmienić całe Dharavi. Plan jest ambitny i ma się zakończyć w przeciągu kilku lat. Dzięki budowie wieżowców„darmowych” mieszkań ma wystarczyć dla mieszkańców oraz dla chętnych, których będzie na nie stać. Niestety lokalny przewodnik, który opowiada historię tego miejsca polskiemu podróżnikowi w serwisie You Tube, a do którego link zamieściłem na dole artykułu, szczerze w to wątpi. Jego zdaniem system jest korupcjogenny, a ja dodam, że i społeczeństwo na tym malutkim skrawku Bombaju nie jest chyba gotowe na tak wysoki standard. Między dwoma wieżowcami powstało wysypisko śmieci sięgające niemal okien pierwszego pietra. Śmieci spadają z góry, a na dole w biały dzień roi się na nich od szczurów.

Jednym z powodów tak ogromnej ilości śmieci porzucanych przez mieszkańców niemal na każdym kroku jest między innymi skala problemów z jaką musi mierzyć się tamtejszy rząd. Choćby ogromna liczba ludności dla nas niewyobrażalna. Niestety powodów tego stanu rzeczy jest więcej. Mieszkańcy Indii dbają o swoje domostwa, sprzątają i wynoszą śmieci, ale wyrzucają je w najbliższej okolicy i to nie do kosza na śmieci, a na jedną z licznych hałd lub do przydrożnego rowu. Tam też zwykle załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne. To jest w Indiach zjawisko masowe. Przeprowadzając się do bloków mieszkalnych wyrzucają śmieci po prostu przez okno. Za problem śmieci na ulicach nikt nie poczuwa się odpowiedzialny a przyczyna takiego stanu rzeczy leży w panującym w Indiach od pokoleń systemie kastowym. 

System jest hierarchiczny, a pojecie „czysty” lub „nie czysty” leży u  podstaw tego systemu. Śudra to nazwa kasty, do której z racji urodzenia przynależą ludzie o najniższym statusie społecznym. To do tych ludzi przypisane są tradycyjnie „najbrudniejsze” zawody takie jak zbieranie śmieci, palenie czy grzebanie zwłok, czyszczenie latryn czy ubój zwierząt. Bramini – przedstawiciele kasty najwyższej często zatrudniani są w kuchniach, ponieważ istnieje ogólna zasada zakazu przyjmowania wody i potraw gotowanych od przedstawicieli kast niższych, a więc mniej czystych.

 „Policjant, jak w każdym kraju, zauważa Pan Władysław, tak i tu jest ważną osobą. Jednak bez pistoletu i torby, a tylko z bambusowym kijem. Jeżeli stoi i reguluje ruch to oczywiście pod parasolem, na uciętej beczce – pomalowanej w biało-czarne pasy . Czasami obstawiony jest innymi dziesięcioma beczkami. Pewnie dla swojego bezpieczeństwa” – zapisuje skrupulatnie w swoim pamiętniku Pan Władysław. Doceniamy dzisiaj jego zaangażowanie w to, aby czytelnikom przekazać jak najwięcej informacji o tym jakże egzotycznym dla nas kraju. 

Tego dnia wieczorem Pan Władysław został przedstawiony kilku artystom bengalskim – odebrał ich jako sympatycznych i bardzo zainteresowanych sztuką europejską, niemal całkowicie tam nie znaną. Odwiedził też pracownię, gdzie studenci siedząc wkoło na oryginalnych stołkach „męczyli się” nad rysunkiem aktu kobiecego. 

Następnego dnia: – wypuściłem się dziś na spacer do miasta pieszo, może trochę za daleko i dlatego w powrotnej drodze skorzystałem z rikszy. Miałem wyrzuty sumienia, jadąc i patrząc z góry na spocone plecy biegnącego przede mną mężczyzny. Zapłaciłem chyba podwójną cenę bo zdziwiony popatrzył na mnie trochę z niepokojem, czy nie zażądam reszty. Riksza zresztą jest tu jednym z głównych środków komunikacji. Nie wiem ile ich może być – może dziesięć tysięcy może mniej? Na ogół właścicielem rikszy nie jest riksiarz. Jest on podnajemcą u właściciela, który ma ich kilkanaście i wynajmuje za określoną sumę. Są one tak samo rejestrowane, jak dorożki, stąd orientacja w ich ilości. 

Przed południem odwiedziłem Academy of Fine Arts. Przyjęła mnie bardzo sympatyczna Pani Mitter honorowy sekretarz tej społecznej instytucji, a równocześnie opiekunka klas młodzieżowych.

W powitaniu powiedziała nawet jakieś polskie słowa, których nauczyła się na zawijających tu statkach polskich. Lubi Polaków i poznała ich wielu. Tutaj poznałem też sympatycznego profesora Samaresh Chowdhury (czyt. Czołdry) oraz prof. Taradas Chaterji (Czaterdżi). Podaję celowo nazwiska w pełnym brzmieniu, aby czytelnik mógł wyobrazić sobie ich fonetykę. Nazwiska te powtarzają się tam bardzo często. Tak na przykład łażąc po tym wielkim mieście spotykałem w bardzo wielu miejscach tabliczki reklamujące „Dr Crosh” lub „dr Bose”, a w książce telefonicznej wyłowiłem 700 nazwisk – GUPTA, 650 – AGRAWALA, 660 Basu, 1400 – Benerjee (Benerdżi), 1600 – Mookerjee (Mukerdżi). Swoje nazwiska piszą oni bardzo przeróżnie, mimo, że czyta się je zawsze jednakowo. Podobnie przecież jest z nazwiskiem Szekspira.

Będę przez trzy dni gospodarzem domu, mój przyjaciel Romek wyjechał służbowo do Delhi… Przyglądam się budowie nowoczesnego wieżowca na mojej ulicy. Praca posuwa się powoli, ale długo pracują robotnicy, bo w bezdeszczowe dni świecą się reflektory. Wiele z tych czynności wykonuje robotnik bardzo prymitywnymi metodami, to jest przy pomocy „głowy”, na której nosi się wapno w plecionkach, cegły tylko na podkładce – 12 sztuk i wszystko co jest potrzebne. Chyba BHP jest tu nie znane. 

Najkapitalniejsze to rusztowanie, nawet na wieżowcach wykonane zawsze z bambusu wiązanego sznurem tak przedziwnie, że aż strach bierze. Patrzę na wyższe piętra, tam ciężar większy i wybrzuszenia powyginanych bambusów sięgają powyżej metra od pionu. A jednak nic się tu nie zawala. Nawet wejścia na rusztowania zmontowane są z bambusa w formie drabin. Co kraj to obyczaj. Przy tym robotnicy i robotnice chodzą boso po placu budowy. Nowych budynków na tak wielkie miasto jest tu niewiele. Mimo to szuka się nowych miejsc pod zabudowę. Nawet Jugosłowianie zaangażowali się tu do zasypywania mokradeł podalkuckich, ale na dobrą sprawę to w samym mieście jest dużo wolnego miejsca. Wystarczyło by wszystkie budynki parterowe podwyższyć o dwa piętra, mieszkań starczyło by dla błąkającej się nędzy. Tak, tylko nie w tym kraju. Wprawdzie India jest państwem kapitalistycznym, ale wydaje mi się, że „puszcza” przysłowiowe oko w stronę socjalizmu – jedynego zbawcy tego pięknego kraju. 

Wyczytałem dziś w poczytnym dzienniku kalkuckim „Amrita Bazar Patrika” o śmiertelnych wypadkach dyfterii i cholery. Ponadto około 60 osób zgłoszonych, ale nawet reporterzy tak poczytnego dziennika nie stwierdzają ile nie zgłosiło się albo nie zdążyło zgłosić. Jak to dobrze, że przed wyjazdem za granicę obowiązują szczepienia ochronne (do Indii ospa i cholera), przecież łażę wszędzie, ocieram się o największą nędzę, depczę tam gdzie nie powinno się chodzić, ale jak inaczej poznasz życie, zwyczaje? Nie należę do tych, którzy służbę wpuszczają obowiązkowo specjalnymi schodami kuchennymi, ani tym co poznaje życie z okien wytwornego samochodu. Może dlatego więc wszyscy patrzą na mnie przychylnie, albo z podziwem, kiedy siedzę wśród nich i maluję. Z ich strony nie spotkałem się dotychczas z jakimkolwiek nieprzychylnym odruchem. Dziwnie patrzą taksówkarze i riksiarze na idącego Europejczyka. Każdy próbuje zatrzymać samochód i wychyla się z wozu. Ten co idzie to albo dziwak, albo ktoś „specjalny”. To też kiedy zatrzymuję się aby malować, w sekundzie otacza mnie tłum życzliwych i ciekawych. Te prace malowane wśród Hindusów pokażę Ci po powrocie do kraju.

Wlazłem jeszcze przypadkowo na cmentarz angielski, który założono gdzieś w początkach XVIII wieku. Dziś zaledwie po 20 latach od opuszczenia kraju przez Anglików – cmentarz jest opuszczony, jest cmentarzem-trupem. Ponury, gęsto zatłoczony pomnikami – meblami i wykrusza się, obrasta trawą. W bramie cmentarza dozorca i jego rodzina śpi rozłożona pokotem i nie zauważa intruza. Muszę wracać, bo niebo chmurzy się, a zabłądzić tu łatwo. Za chwile lunął deszcz, niebo cięły błyskawice, a po pół godziny ulice już „pływają”…

Wróćmy zatem na chwilę do pochówków i nad świętą rzekę Ganges. Co tam w niej nie pływa? Aby się tego dowiedzieć wybierzmy się na wycieczkę po świętym mieście Varanasi. To niewielkie w indyjskiej skali, prowincjonalne wręcz, miasteczko zamieszkuje około miliona mieszkańców. Położone nad rzeką Ganges święte miasto Hindusów nazywane jest nie miastem, a stanem umysłu. Znane jest ono niemal na całym świecie z powodu nie codziennych rytuałów dotyczących pochówku zmarłych. Samo miasto powstało ponad 3 tysiące lat temu i nadal tętni życiem i jest to najstarsza osada zamieszkała do naszych czasów. Zabytki architektury nie mają więcej jak kilkaset lat z powodu muzułmańskich najazdów, ale tradycja składania ofiar z ludzi w tej świętej dla Hindusów rzece przetrwała do dzisiaj. 

Ciągną zatem pielgrzymi, turyści, mieszkańcy zatłoczonymi uliczkami dzieląc niewielką przestrzeń między siebie, samochody, zaprzęgi osłów i jadących na oklep, riksze, rowery, skutery, obwoźne stragany, kuchnie na kółkach, kondukty pogrzebowe, święte krowy i świętych ludzi – sadhu, którzy z wymalowanymi  w jaskrawe kolory ciałami i ubraniami nigdy się nie śpieszą, nie pracują, a życie poświęcają modlitwie i medytacji. Są to wędrowni asceci żyjący tylko z tego co dostaną w ofierze. W tłumie można też czasami zobaczyć Aghori, świętych przedstawicieli tajemniczej sekty znanej z uprawiania rytuałów pośmiertnych, a w szczególności z praktykowania kanibalizmu.

Rzeka Ganges jest jedną z najbardziej zanieczyszczonych rzek na świecie, a mimo to nad jej brzeg przybywają tysiące pielgrzymów z całych Indii, aby przynajmniej raz w życiu obmyć w niej swoje ciała. Rzeka–matka zmywa ze swych wyznawców wszystkie grzechy. W podziękowaniu wierni składają rzece ofiary w postaci kwiatów i papierowych tacek z zapaloną świecą. Tuż obok inni pielgrzymi dokonują toalety porannej: obmywają swoje ciała, myją zęby, golą brody i głowy, piorą odzież. Ułatwiają to kamienne schodki ciągnące się kilometrami wzdłuż wybrzeża. Z wynajętych łódek przyglądają się temu turyści, a z plaży „święte krowy”, często chore i wychudzone, leżące w swoich odchodach oraz wałęsające się wszędzie rude psy przetrząsające sterty pozostawionych wokół śmieci. Na sznurach i gdzie popadnie suszy się bielizna, odzież, obuwie, a rozradowana młodzież skacze do wody, dzieci załatwiają swoje potrzeby tam gdzie stoją. Hindusi są odporni na zanieczyszczenia swojej rzeki, to w końcu ich duchowa matka. Piją z niej surową wodę, gotują posiłki i wrzucają do niej prochy swoich zmarłych skremowanych bliskich. Przy czym należy pamiętać, że nie wszystkich stać na kupno odpowiedniej ilości drewna, aby dokładnie skremować ciało zmarłego. Z tego cieszy się dzikie ptactwo i drapieżniki żyjące poniżej lustra wody, ale zdarzało się obserwować psy rozwlekające po plaży nadpalone ludzkie szczątki. 

Varanasi jest dla Indusów wyznania hinduistycznego jak dla nas Watykan i Częstochowa razem wzięte, tylko że jest ich łącznie ponad miliard i w dodatku wierzą w reinkarnację. Trudno zatem się dziwić, że w tak ogromnej skali zdarzają się błędy w sztuce, nawet jeżeli to jest sztuka pochówku. Może kiedyś ktoś się rozchorował od picia wody ze świętej rzeki i może nawet umarł, ale ci co przeżyli są z pewnością uodpornieni. 

Jak dowiadujemy się z TravelManiak od podróżnika Patryka Surackiego, który swój reportaż z Varanasi  zamieścił w serwisie YouTube, ludzkie ciało może trafić do wód Gangesu tylko w ciągu 24 godzin od czasu zgonu, dlatego wielu starców przyjeżdża tutaj w ostatnich miesiącach swojego życia, aby „zdążyć na czas” i nie przegapić swojej szansy. 

Przez miasto przemieszczają się szybkim truchtem kondukty pogrzebowe wyśpiewując słowa modlitwy „Prawda jest imieniem boga Ramy”, Najbliżsi dźwigają ciało ułożone na bambusowych noszach i owinięte całunem, którego kolor określa płeć osoby zmarłej. Czerwień przynależy młodym kobietom, złoto – starcom, a biały oznacza zmarłych chłopców. Wreszcie u celu na tzw. Ghacie ciało czeka kremacja więc układane jest drewno i oddzielane są kobiety ponieważ tylko mężczyźni uczestniczą w tej makabrycznej z punktu widzenia Europejczyka ceremonii. Nie przystoi płakać, ani się smucić, można nawet się uśmiechać, bo to dla zmarłego szczęśliwy dzień. Ma on szansę trafić do hinduskiego raju. 

Ta licząca miliard wyznawców wspólnota wytworzyła specyficzny, unikalny rytuał, w którym każdy z uczestników odgrywa swoją rolę. Jeżeli umiera żona to mąż jest mistrzem ceremonii, ogolony i ubrany w białą tunikę podpali stos. Ogień przynoszony jest z pobliskiej świątyni i zgodnie z wierzeniami pali się on nieprzerwanie od 3,5 tysiąca lat. Na ghatach, nad samą rzeką kremowani są najbiedniejsi, a najwyżej przedstawiciele najwyższych kast. Sam stos szykują „niedotykalni”, osoby z najniższego szczebla drabiny społecznej. 

Hindusi wierzą, że święta rzeka jest w stanie odwrócić ich los, że ogień i woda zmywają grzechy z życia doczesnego i z poprzednich wcieleń, a więc mogą powstrzymać „tułaczkę duszy”, dlatego co dziennie, nieprzerwanie od setek, a może i tysięcy  lat trwa w Varanasi kremacja zwłok na drewnianych stosach i tuż obok obmywanie swych ciał w „świętej rzece” i wciąż kolejni ludzie przybywają tu aby umrzeć.

Podsumowując dzisiejszy odcinek felietonu zacytuję słowa polskiego podróżnika, vlogera Patryka Surackiego – „TravelManiak” – który w jednym ze swoich video reportaży, przechadzając się po slumsach Mumbaju stwierdza: „Dzielnice biednych w Indiach nie są takie same jak gdzie indziej. Ludzie, mimo życia w trudnych warunkach są tutaj pozytywnie nastawieni, nie narzekają. Mają tutaj wszystko czego im trzeba; dach nad głową, ciepło, jest schronienie, jest jedzenie – bo jedzenia tu nie brakuje, a jak co, to sobie złowią bo slumsy leżą nad brzegiem rzeki. Jest rodzina, jest wszystko. Oni tu dobrze żyją. Indie to bezpieczny kraj i ludzie fajnie nastawieni. Tutaj wygląda zupełnie inaczej niż my sobie wyobrażamy. U nas jest bieda jak ktoś nie ma co jeść albo gdzie mieszkać. Oni mają każdą z tych rzeczy – nawet telewizję – chociaż „na dziko”. I tak się żyje, bezpiecznie się żyje. Pewnie, że śmierdzi, że niektórzy załatwiają swoje potrzeby wprost na chodniku. Dla Europejczyka to jest bieda, ale nie dla nich”. 

Dodam, że nie odwracają się od kamery nie zasłaniają twarzy a wręcz przeciwnie często się uśmiechają i machają przyjaźnie w stronę obiektywu. Dla nich „biały” stanowi atrakcję tak jak dla nas Indianin albo Indus.

PS.

„Nie myślę, żeby w mojej twórczości była jakaś przepastna rozpadlina:  z jednej strony rodzinna pradolina Prosny, a z drugiej od razu Gibraltar, Maroko, Egipt Indie. Jest wiele pośrednich etapów: jak Bałtyk z jego wymodelowanym przez zachodnie wiatry wybrzeżem, tak mało wykorzystanym artystycznie; są piaski Mazowsza, są Tatry, jest „rodzinna Europa”. Gdziekolwiek byłem zawsze rysowałem, przywoziłem do domu szkice, czasami gotowe rysunki, a niekiedy tylko ołówkiem czy długopisem nawet zanotowany pomysł, koncept, by potem przetworzyć go w obraz lub w rycinę. A że drogi prowadziły do Bułgarii, Holandii, Macedonii, Francji, to tam rodziły się moje prace. Tam następowało duchowe zbliżenie. Świat rodzi się w tobie. Wiesz, że ten świat istniał, istnieje i będzie istniał bez ciebie, ale nagle, gdy stajesz zauroczony jakąś cerkwią w Bułgarii, oślepiony słońcem spoglądasz na osła ciągnącego cherlawy wózek w wąskiej uliczce Stambułu, to narasta w tobie uczucie bliskości – to jest także twój świat. No i próbujesz go wyrazić tak, jak umiesz, jak potrafi artysta. Bezwiednie sięgasz po ołówek i rysujesz ten ośli zaprzęg, tę cerkiewkę, kłębiący się tłum w Kalkucie. Chłoniesz egzotykę. Ręka sama błądzi po kartonie, szybciej, wolniej, aby zdążyć, zapisać, zapamiętać, zanotować gest, ruch Do podróży trwających niekiedy całymi miesiącami, odbywanymi na polskich i nie tylko polskich statkach, ciągnęło mnie nieprawdopodobnie. Pobyty w portach trwały po kilka, niekiedy kilkanaście dni, można było wyruszyć na zwiedzanie miast, zapuszczać się w głąb, pochłaniać całe kęsy odległego od nas pejzażu”.

Tyle na dziś jak mówił „Wicherek” z naszej telewizji. Do następnego listu. Pozdrów kolegów w Redakcji. Wł. Kościelniak.

Dariusz Pych.

foto: Blog Zbiorów Specjalnych Książnicy Pedagogicznej im. A. Parczewskiego w Kaliszu.

Foto: Album: „Kościelniak życie, dzieło, pasja”.

Wyk. Fragm. książki „Podróże marzeń z Gazetą Wyborczą” wyd. Mediaprofit sp. z o. o. 

W dopisku „P.S.”, zacytowałem fragment tekstu z albumu pt. „Kościelniak życie, dzieło, pasja”, autorstwa Barbary Kowalskiej i Ryszarda Bienieckiego.

TravelManiak Patryk Suracki  https://www.youtube.com/watch?v=7O62z-xPtGI

Vlog Casha o kremacji zwłok w Varanasi: https://www.youtube.com/watch?v=WtdCR6WoJBY

Wikipedia.org – system kast w Indiach

Foto: Pixabay.com

Podoba‚ Ci się materiał? Udostępnij go i komentuj - Twoja opinia jest dla nas bardzo ważna! Chcesz by podobnych materiałów powstawało jeszcze więcej?Wesprzyj nas!

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Zobacz wszystkie komentarze

Najnowsze