Podróż do Indii z Władysławem Kościelniakiem cz. 6
„Około południa wybraliśmy się z przyjacielem w kierunku ujścia Gangesu do morza. Celem podróży było miejsce z pomnikiem, gdzie wrzucono prochy Ghandiego i niedawno — Nehru, do Gangesu. Pomnik ten dość oryginalny postawiony tuż nad brzegiem rzeki jest bardzo szanowany i aby wejść na jego wielką marmurową płytę i przeczytać tekst na tablicy z brązu należy zdjąć obuwie. Z prawej zaś strony tego obelisku grubego w tym miejscu może na 2 metry rzeźbiona zasłona z wielkiej koronkowej płyty, a obok napis „only ladies” (tylko dla pań). Trafiliśmy właśnie na odpływ. Rzeka cofnęła się ku morzu około pół kilometra, pozostawiając na błotnistym dnie wyładowane łodzie. A musisz wiedzieć, że Ganges jest rzeką w wiecznym ruchu, a to oznacza, że dwa razy w ciągu doby ma przypływ i odpływ. W pewnych godzinach widzisz jak płynie w górę rzeki i to szybko. O innej porze dnia ku morzu i to jeszcze szybciej, wyrzucając daleko w Ocean Indyjski swój żółty kolor gliny. W czasie malowania w pełnym słońcu wypiłem zawartość dwóch orzechów kokosowych, których przezroczysty płyn zupełnie mi nie smakował choć uzupełniał wypoconą wodę. W chwili kiedy robiłem zdjęcia — Romek krzyknął na mnie bym podbiegł bliżej brzegu. Przez całą szerokość może kilometrową rzeki, pędziła pod szybki prąd fala metrowej wysokości. Jest to zjawisko występujące tu kilka razy do roku pod nazwą „Hora”, a spowodowane wiatrami morskimi i chyba przyciąganiem księżyca (może to fachowcy wyjaśnią) w każdym razie olbrzymia siła pcha wał wody co najmniej z szybkością 25 km na godzinę. Pędzi ona tu na Kalkutę w oddalonym miejscu o około 120 kilometrów od morza. Tuż obok oglądam wielką pralnię. Rodzaj szopy na betonowych słupach. Pod dachem szereg koryt napełnionych wodą z kamiennymi pralkami. Wielu praczy stojąc w wodzie tłucze bieliznę o pralki. Po przeciwnej stronie na wielkiej płachcie zieleni łąki — suszarnie. Maluję niewielką świątynię Sziwy, o tak różowiusieńkim kolorze, że nie mogę go „wyciągnąć” z moich temper. Zajrzałem do wnętrza i zobaczyłem ludzi modlących się, oblewających jakimś płynem i posypujących płatkami kwiatów, wystający z ołtarza kamienny słupek. Jest to ołtarzyk „linga” czyli penitalnego symbolu Sziwy, jako siły zapładniającej całą naturę, Te ołtarzyki spotyka się nie tylko w świątyniach. Widziałem je pod drzewami, pod parasolami. Właśnie idzie chodnikiem niewielka procesja. Na czele chorąży niesie kolorowy proporzec, za nim kilkanaście osób śpiewających i grających na małych czynelach i bębenkach. Reszta zbiera datki w czerwoną płachtę niesioną za cztery rogi. Jakie to wszystko dziwne i egzotyczne…”.
Dziwne i egzotyczne jest również dla nas wszystko to, co kryje się pod pojęciem słowa hinduizm. Tyle za tym pojęciem kryje się świętości: święci ludzie, święte krowy, a nawet święte szczury. Rzućmy zatem na to zagadnienie nieco więcej światła. Hinduizm jest pojęciem bardzo szerokim, obejmującym kulturę, filozofię, religię oraz cywilizację Indii. Od XIX wieku kolonizatorzy brytyjscy terminem tym określali system religijny obejmujący wierzenia oraz praktyki narodów indyjskich, które nie należały do nazwanych już religii, a więc islamu, chrześcijaństwa, dżinizmu. Sami Hindusi nazywali swoje wierzenia oraz praktyki mianem „odwiecznego prawa”. Hinduizm nie jest zatem jedną, określoną religią indyjską, a nazwą ogólną, opisującą grupę spokrewnionych ze sobą, chociaż różniących się od siebie, systemów religijnych, powstałych na terenach od Pakistanu do Bangladeszu. Postrzegany w kontekście religii, jest procesem żywym i wciąż ewoluującym. Trudność w jednoznacznym określeniu oraz zdefiniowaniu przejawia się również w tym, że hinduizm to przede wszystkim sposób życia, a nie zespół zasad religijnych i dogmatów. Hinduizm wypracował normy współżycia społecznego oraz zasady kształtujące społeczność wyznawców, a także wewnętrzne relacje między wiernymi i ich stosunek do innowierców”. Dlatego często się mówi, że Hinduizm to nie religia tylko stan świadomości. Mitologia Indyjska zawiera setki przekazów, mitów i opowiadań o bóstwach, bogach, mędrcach, demonach czy elementach przyrody jak słońce, księżyc, rzeki, góry, miasta, drzewa, kwiaty czy zwierzęta. Bikaner, to miejscowość, która znajdowała się na historycznym Jedwabnym Szlaku. Cechuje ją szereg oryginalnych budynków kupieckich i pewna nietypowa świątynia – Świątynia Szczurów. Istnieje kilka legend na temat jej powstania, a jedna z nich mówi o tym, że przodkowie mieszkańców tego regionu często wracają po reinkarnacji w postaci tych właśnie gryzoni. Dlatego zwierzęta te otoczone są opieką, są dokarmiane i czczone jak święte. Do wnętrza wchodzi się boso, a gryzonie często skaczą ludziom po nogach. Nie boją się, no cóż w końcu są u siebie.
„…W powrotnej drodze do domu lunął monsunowy deszcz – kontynuuje Pan Władysław. W ciągu pół godziny woda sięgała już kilkunastu centymetrów, niektóre samochody zatrzymywały się, woda zalewała silniki. Mój leciał dalej. Na Harrigton Street samochód niemal płynął. Samochody stają — kulisi mają pasażerów. Niech deszcz leje, przez ten czas jeszcze raz parę słów o sari — stroju kobiety hinduskiej, który daje jej tyle wdzięku. Jest to prosty strój. Bardzo prosty. Po prostu „szal”, cztery do dziewięciu metrów długości o szerokości ponad metr. Umiejętnie założyć ten strój i udrapować potrafi tylko Hinduska. Po prostu jeden koniec zatyka się za pasek, czy obcisłą haleczkę, dalej owija się biodra układając przy tym kontrafałdy, a koniec prawie zawsze dekoracyjny przerzuca się przez prawe lub lewe ramię. Można nim okryć i głowę. Sposobów noszenia jest wiele w zależności od nastroju, regionu. A barwy czy desenie? Nie ma reguły na kolor ani deseń. Rzucają się w oczy przeczysty róż, biel i wszystkie kolory jakie istnieją. Każde sari ma innej barwy obrzeże, który znaczy ślad układania. Kolory tkanin uwypukla słońce, nigdy nie razi na ulicy. Idący tłum mężczyzn jest monotonny biały – kobiet przebarwny. Sari są bardzo tanie i bardzo drogie, bez wzoru i bardzo wzorzyste, z prostego i przewiewnego tiulu i bardzo mocnego lekkiego jak puch jedwabiu kaszmirskiego. Deszcz przestał lać. „Wypuszczam” się w miasto nad Ganges, gdzie można wiele rzeczy ciekawych zaobserwować. I tu w Kalkucie odnoga Gangesu jest rzeką świętą. Tu też są pątnicy. W specjalnym miejscu od ulicy stoi trochę dziwny budynek z wąskimi przejściami na jedną osobę. Tędy pojedynczo przechodzą pątnicy spożywając po drodze „święty pokarm”, a po złożeniu ofiary kąpią się. Kiedy chodzę po ulicy mimo woli przyjmuję hinduski chód — powolny. Upał i duszność zmusza wszystkich do oszczędzania sił. Wśród tłumu zaczynam rozróżniać twarze ludzi prostych i inteligentów, choć po stroju nie zawsze można ich rozpoznać. Na ogół twarze męskie mają w sobie wiele szlachetności. Osobiście uważam, że do najprzystojniejszych, najbardziej rasowych zaliczają się „sikhowie”. Zawsze w zawoju, z czarną brodą, wysocy, dobrze zbudowani, pewni siebie, przedsiębiorczy. Wadą narodową Hindusów to — chudość w ogóle, a chudość nóg w szczególności. U wielu kobiet poważne błędy w uzębieniu — nie znam przyczyny. Na ulicach wiele młodzieży szkolnej bardzo interesująco „umundurowanej” w stroje narodowe. Dziś pewnie wolny dzień od nauki, bo wolnych dni tu jest sporo. Kalendarz hinduski roi się od czerwieni świąt muzułmańskich, hinduskich, niedziel, świąt państwowych. Młodzież ma za tym wiele wolnego czasu, co odbija się chyba na ciągłości nauki. Właśnie dziś miałem zaszczyt dać lekcję pokazową grafiki w Academy of Fine Arts dla kilkunastu studentów łącznie z uruchomieniem prasy dla odbitek graficznych, stojącej tu bezużytecznie od dość dawna. W podziękowaniu lady president, czyli po prostu „prezeska” zaproponowała mi urządzenie własnej wystawy w salach Akademii. Propozycję przyjąłem. Po tej pokazowej lekcji prof. P. J. Kumar Sen zaprosił mnie do colleg’u, gdzie uczy rysunku i malarstwa. Duży gmach oknami przesłoniętymi żaluzjami z wewnętrznymi galeriami. Wewnątrz duży dziedziniec z trawnikiem. Wieczorem byłem u prof. Sen w domu. Mieszka na odległym przedmieściu położonym prawie za wsią. Inne są tu zwyczaje, inny tryb życia, toteż żona jego nie wyszła się przywitać. Mieszkanie obszerne, ale ponure, jakieś przybrudzone, dwa łoża z moskitierami, słabe światło żarówek nie dało pożądanych efektów przy oglądaniu jego prac olejnych i grafiki. Wyczuwa się, że robione są przez Hindusa, Z tymże profesorem Senem uczestniczyłem w otwarciu wystawy malarki francuskiej Odet Toh przebywającej tu na stypendium rządu Indii. Wystawę otwierał jeden z ministrów rządu stanowego, było sporo ludzi, prócz przedstawiciela francuskiego. Był na wystawie i bywa na otwarciu każdej — konsul polski…”.
Sztuka indyjska jest jedną z najstarszych i najbogatszych na świecie. W swoim charakterze zawsze podkreśla piękno i zmysłowość postaci. Najstarsze malowidła ścienne powstały w paleolicie na ścianach podziemnych grot na rozległym stanowisku tzw. Bhimbetki w stanie Madhia Pradeś. Pierwszymi modelami były byki i bizony, a ich realistyczne wizerunki niosą przesłanie poszanowania natury. Później w kolejnych wiekach wykonano kolejne malowidła, awiele z nich pochodzi z czasów pierwszych hodowców i pierwszych rolników oraz postacie tańczących kapłanów namalowane tysiące lat temu. W ten sposób Bhimbetka stała się zapisem historii ludów tam zamieszkujących, ale także galerią sztuki obejmującej okres kilku tysiącleci.
„…Po wystawie znów wiele zaproszeń do pracowni malarskich, domów. Malują realistycznie, są abstrakcjoniści, są i eksperymentaliści – wszyscy mili i sympatyczni, na swój sposób gościnni. Wojna w Kaszmirze trwa, a choć stąd jest bardzo daleko, bo chyba ze 2 tys. kilometrów, to obowiązuje zaciemnienie, to kopie się rowy i zakleja się okna paskami jak u nas w 1939 roku. Właściwie przeciętny Hindus nie wiele wie, co to wojna, toteż pewnym ludziom wyjaśniam jak ona u nas wyglądała. Szef Pakistanu – państwa wyznaniowego muzułmanów Ayub Khan ogłosił świętą wojnę przeciw Indii. Sytuacja ta utrudnia mój powrót i dalsze zwiedzanie, bowiem samoloty kursujące do Delhi przez Kaszmir mają zawieszone loty. Myślę o tym siedząc z przyjacielem przy stole wytwornej restauracji, gdzie zostaliśmy zaproszeni przez przedstawicieli Cine-Club. Nie bawi mnie suto zastawiony stół i to, że mogę i jem to wszystko palcami – po hindusku. A było co, cebulka mała przyprawiana na czerwono, jakieś nieznane mi owoce – znów przyprawione, ale tak piekielnie ostro, że oczy wychodzą mi z orbit. Smakują mi cieniutkie plasterki ziemniaków gotowane w tłuszczu, nie solone, smakuje ogromna buła, baranina i drób – znów w sosach bardzo ostrych, do których podaje się czystą wodę do gaszenia istnego pożaru w ustach. Herbata jest tu zawsze znakomita. Poza tym obmywa się ręce wodą z płatkiem cytryny. Syci wrażeń z pełnymi żołądkami już w domu zapijamy to whisky. Czeka mnie jeszcze uroczyste pożegnanie w Academy of Fine Arts, a przede wszystkim uroczyste i wzruszające przyjęcie połączone z wręczeniem mi medalu w Calcuta Arts Society. Przemówienia ważnych osobistości, obecni są także przedstawiciele niektórych placówek dyplomatycznych. Cieszy mnie fakt, że mój przyjazd tutaj, sfinalizowany przez Ministerstwo Kultury i Sztuki jest owocny i kończy się tak miłym akcentem. Jestem dumny z tego, że reprezentuję mój kraj, że efekt pobytu jest wiele większy niż marzyłem. Powoli, ale konsekwentnie zbliżam się do zakończenia mojego pobytu w Kalkucie. Pragnę więc w końcowych moich listach przytoczyć parę informacji statystycznych dotyczących tego wielkiego i ciekawego kraju, zaczerpniętych z wydawnictwa wydanego przez jeden z największych koncernów „TATA”. A więc powierzchnia Indii jest 10 razy większa od Polski, ludność natomiast aż 14 razy przekracza ilość mieszkańców naszego kraju. O wielkości tego kraju może świadczyć fakt, że jeden ze stanów — Uttar Pradesh ma 234 tys. km kw. i 74 mln. Ludności, a West Bengal, w którym leży Kalkuta zaledwie 87,5 tys. km kw. i 35 mln. Ludności. Interesujący jest także podział wyznaniowy, jak dotąd bardzo istotny: wyznawców hinduizmu jest 367 mln., muzułmanów – 47 mln. chrześcijan – 11 mln., sikhów – 8 mln., buddystów 3,3 mln. resztę stanowią inne wyznania. Albo weźmy wydobycie węgla. W 1964 roku wynosiło ono przeszło 67 mln. ton, a jest podobno około 800 kopalń – porównaj to z naszą – polską ilością kopalń i wydobyciem. Nic też dziwnego, że właśnie my, Polacy budujemy tu dwie nowoczesne kopalnie węgla. Na zakończenie pobytu w Kalkucie otwieram na krótko wystawę moich prac w salonie Academy of Fine Arts. Są to wprawdzie tylko szkice kolorowe wykonane temperą, ale cieszy mnie, że znajduję uznanie, bo pokazałem Indie. Choć w bardzo małym fragmencie, ale we właściwym, obiektywnym świetle – jak podkreśliła później krytyka prasowa i goście, a byli wśród nich znakomici koneserzy sztuki, profesorowie, krytycy z 3 pism, filmowcy a także prezes Towarzystwa Przyjaciół Sztuki…”.
Przed wylotem warto jeszcze wspomnieć, że na liście światowego dziedzictwa UNESCO sklasyfikowanych jest aż 40 obiektów, które znajdują się w Indiach. Trzeba wspomnieć choćby Tadź Mahal – indyjskie mauzoleum wzniesione przez Szahdżahana z dynastii Wielkich Mogołów na pamiątkę przedwcześnie zmarłej ukochanej żony. Jest to jeden z najczęściej odwiedzanych zabytków. Smutna prawda jest taka, że 38 letnia Mumtaz Mahal zmarła przy narodzinach czternastego dziecka. Ponoć po ukończeniu budowli władca wydał rozkaz obcięcia kciuków wszystkim robotnikom, by nigdy już nie stworzyli podobnego dzieła. Potomkowie tych rzemieślników są dzisiaj zaangażowani w odbudowę tego budowlanego dzieła sztuki. Nadmienię tylko, że Szachdżahan i tak musiał być litościwym władcą, ponieważ znana jest historia budowniczego Soboru Wasyla Błogosławionego na Placu Czerwonym w Moskwie. Podobno po zakończeniu prac Car Iwan Groźny rozkazał oślepić architektów, by nigdy więcej nie stworzyli takiego cudu. Inna ciekawa miejscowość to Udajpur – miasto to jest uważane za najpiękniejsze i najbardziej romantyczne w całym Radżastanie. Od 1568 roku znajdowało się ono pod panowaniem mongolskim. Miasto ma baśniowy wygląd i baśniową legendę, która głosi, że maharadżowie ważyli się publicznie przed swoim pałacem, a następnie rozdawali swoim poddanym tyle złota i srebra, ile sami ważyli. Innym przykładem z tej listy jest dworzec kolejowy w Mumbaju. Zbudowany został na cześć Królowej Wiktorii w 1888 r. Koleje Indyjskie są największym pracodawcą na świecie. Z ich usług korzysta 14 mln podróżnych dziennie. Fenomenem jest to, że zachowały one swój staroświecki urok. Długość torów, które położyli Brytyjczycy liczy 63140 km. Na dworcach zachowały się historyczne zegary z epoki wiktoriańskiej. Podróż pociągiem przez Indie to wspaniała przygoda jednak pamiętać należy, że Indie leżą u podnóża najwyższych gór na świecie, co powoduje od czasu do czasu pewne perturbacje pogodowe. W czerwcu 1981 roku w Biharze huragan zepchnął pociąg do rzeki. Zginęło 800 osób. Pociągi często są tak przepełnione, że pasażerowie podróżują na dachach wagonów. Zdarzają się także zderzenia czołowe pociągów jak to z 1995 roku kiedy to śmierć poniosło 300 osób. Niektóre składy są tak luksusowe, że nazywane są „Pałacem na Szynach”. Ceny biletów w pierwszej klasie porównywane są z biletami lotniczymi. Na trasie Royal Orient i Fairy Queen zabytkowe wagony ciągnie luksusowa lokomotywa parowa. Należy pamiętać, że fotografowanie obiektów kolejowych wymaga specjalnego zezwolenia. Innym ciekawym zabytkiem jest Świątynia Mahabodhi – buddyjski zespół świątynny w miejscowości Bodh Gaja zbudowany w miejscu gdzie Budda według tradycji miał uzyskać oświecenie. Na tyłach świątyni rośnie drzewo, które ponoć jest potomkiem figowca, pod którym medytował sam Budda. Kto wie? W Indiach wszystko jest możliwe.
„…Nadszedł wreszcie dzień odjazdu, dzień bez deszczu, słoneczny. Może to kończący się monsun sprawił mi miłe pożegnanie z Kalkutą. Zamiast o 7.30 odlot wyznaczono na 14 – tą, to nic, bo do Benares, świętego miasta Indii mam zaledwie dwie godziny lotu. Na lotnisko jechałem bardzo uroczyście, Na masce czarnego „Mercedesa” trzepotał biało-czerwony polski proporczyk. Serdeczne pożegnanie z Romkiem, ostanie pozdrowienia dla najbliższych w kraju i w górę…
…Patrzę znowu z dużej wysokości na krajobraz Bengalu, pociętego siecią rzek, rzeczek, kanałów. Tysiące świetlistych płaszczyzn rozlewisk wodnych i zbiorników, pola ryżowe, wszystko to w kolorze gliniastym. Widzę drogi, osiedla i wsie, skąpość zieleni drzew. Samolot nie jest pełen. Stewardessy nie mają właściwie co robić, a ja swobodnie przechodzę na prawą stronę, gdzie obserwuję dziko wijące się żółte koryto Gangesu na lewą stronę, skąd patrzę na morze chmur, wyglądające w słońcu jak Morze Północne, pokryte dziwaczną krą. Przelatujemy nad stanem Bihar. Teren tu nieco inny, jakiś suchszy, wyżynny i znowu Ganges. Krótki postój na lotnisku w Patne i lecimy dalej do Benares (po hindusku — Varanasi). Ziemia wydaje się tu być żyźniejsza, bardziej zadrzewiona, poszatkowana pólkami i pocentkowana gęsto rozsianymi tu wsiami. Stąd widać doskonale jak pracowity jest naród hinduski, nie widzę skrawka ziemi leżącej odłogiem. Wreszcie Benares. Krótkie oczekiwanie na bagaż i taksówka zabiera mnie do zamówionego hotelu — koniecznie wybudowanego w stylu zachodnim. Dowiedziałem się tu, że samolot odlatuje do Delhi dopiero pojutrze, a więc praktycznie mam cały dzień do malowania, Idę wcześnie spać. Próbuję zasnąć – jednak nie mogę, denerwuję się przed tym co zobaczę jutro…”.
Indie to wyjątkowo piękny i różnorodny kraj, w którym czas płynie bardzo powoli, ale to także wyrzut na sumieniu europejskiej cywilizacji. Pan Władysław wielokrotnie używa w swoich listach stwierdzenia „brytyjscy okupanci”. Czuję się w obowiązku rozwinąć ten wątek oczywiście w telegraficznym skrócie. Wczesne Indie 2500-1500 p.n.e to pierwsze znane nam cywilizacje doliny Indusu, pierwsze ośrodki miejskie w Harappie i Mohedżo Daro. Ok 1500 p.n.e. Plemiona Ariów z Azji środkowej najeżdżają Indie. 521-486 p.n.e. Król perski Dariusz I Wielki zajmuje Pendżab i Sindh. Zaczyna rozwijać się buddyzm i dżinizm. 850 r. powstaje pierwsze z miast Delhi. Trwają walki między północą, a południem. 1206 powstaje sułtanat Delhi i z czasem (XIV-XVI w.) islam opanowuje północną część Indii. W 1498 r. Vasco da Gama zakłada portugalskie placówki handlowe a po nim przybywają Holendrzy, Francuzi i Brytyjczycy. W 1600 r. Na mocy edyktu wydanego przez Elżbietę I monopol na handel z Indiami zostaje przyznany brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. 1627 r. Imperatorem zostaje Szachdżahan, który w 1632 r. rozpoczyna budowę mauzoleum Tadż Mahal dla uczczenia pamięci swojej ukochanej żony. 1756-1763 w wojnie siedmioletniej brytyjska Kompania Wschodnioindyjska wypiera Francuzów z Bengalu. W1857 w Miracie wybucha bunt przeciwko panowaniu brytyjskiemu. Rebelia rozszerza się na całe Indie prowadząc do ogromnego rozlewu krwi. Brytyjczycy tłumią powstanie i od 1858 do 1947 roku Indie podlegają bezpośrednio Koronie Brytyjskiej, a Królowa Wiktoria w 1877 roku zostaje cesarzową Indii. W 1914 Mohandas Ghandi o przydomku Mahatma (wielki duchem) rozpoczyna kampanię przeciwko panowaniu brytyjskiemu. W roku 1929 Kongres przyjął uchwałę odzwierciedlającą nastroje niepodległościowe: zawarto w niej żądania całkowitej niepodległości Indii. W rocznice tego wydarzenia wygłoszono deklarację zawierająca między innymi stwierdzenie, że poddanie Indii panowaniu brytyjskiemu było „zbrodnią przeciwko Bogu i ludzkości”. Rząd miał monopol na produkcję soli, a Ghandi postanowił symbolicznie wyprodukować sól z odparowanej wody morskiej bez płacenia podatku w geście nieposłuszeństwa. W słynnym „marszu solnym” w stronę morza dołączały do niego tysiące ludzi. Fenomenem tego wydarzenia było bezprecedensowe zjednoczenie się w marszu wszystkich ludzi bez względu na wyznanie, język czy pochodzenie społeczne. To był początek końca imperium brytyjskiego. Ostatni gwóźdź do „brytyjskiej trumny” przybili naziści. Indie gotowe były stanąć u boku Wielkiej Brytanii w walce o wolność, ale rachunek opiewał na coś co było dla mieszkańców Indii bezcenne – całkowita niepodległość. Trzeba jeszcze dodać, że z początku znienawidzeni Anglicy mieli zostać wyparci z pomocą Japonii, ale klęska wyspiarzy położyła kres tym planom. Czyżby tak hołubiona przez faszystów swastyka będąca świętym symbolem w krajach azjatyckich miała być kluczem do otwarcia Hitlerowi nowej drogi do Indii? Niewykluczone. Od roku 1947 Indie są niezależnym państwem, ale następuje podział Indii. Powstaje muzułmański Pakistan, a Hindusi mają w końcu swoje państwo.
„…Benares święte miasto Indii. Już o 6 rano jadę taksówką nad Ganges. Jest wcześnie, ale kolumny ludzi na rowerach, rykszach pieszo dążą tam, nad rzekę. Idą grupami pielgrzymi, przeważnie biednie ubrani. Wysiadam i już dalej trzeba iść pieszo przez ten ogromny wieczny odpust.
Wplątuję się w tłum między pielgrzymów, mijamy rzędy żebraków z aluminiowymi miseczkami oczekujących datku, rzędy bud sprzedających wszystko co potrzebuje pielgrzym, a więc naczynia gliniane i mosiężne do oblucji, do jedzenia, pęki różańców, płatki kwiatów do posypywania zmarłych, tkaniny, owoce, mąkę, jakieś płatki. Między tłumem pętają się wszędobylskie krowy oczywiście święte, z przychówkiem, osiołki i psy. Gdzie nie gdzie widzisz przechodzące dostojnym krokiem wiecznie żujące i obładowane wielbłądy, tam wlecze się wóz o niemożliwie grubych i wysokich dwu kołach, ciągną go leniwie bawoły. Cicho przemykają się pogrzeby w kierunku miejsc kremacyjnych. Tam śpiewają, tu pod obszernym wielkim dachem namiotowym jakieś nabożeństwo: w głębi ołtarzyk oświetlony, a bliżej, prowadzący stoi przed mikrofonem i przemawia do toczącego się ludu, potem śpiewa tęsknym, zawodzącym głosem. Reszta płynie z tłumem na schody, które liżą żółte wody Gangesu. Złapał mnie przewoźnik o nazwisku Lal, który zna turystów i wie, że chcą to miasto obejrzeć od strony rzeki. Prowadzi mnie po schodach w dół, między setkami przygotowujących się do „kąpieli”’, schylam głowę przed dziesiątkiem wielkich parasoli, pod którymi „nabożni”, handlarze za opłatą zezwalają modlić się pielgrzymom do przygotowanych świętości. Wchodzę na łódź z trzema wioślarzami, bo z prądem dadzą sobie radę, ale pod prąd, w tym miejscu nadzwyczaj silny, mogą sobie nie poradzić. Boss siedzi na dachu dekoracyjnej łodzi i obserwuje pracowników i klientów, bo konkurentów tu wielu, ledwie pomieścić ich może nabrzeże. Patrzę już z rzeki na miejsce, które opuściłem przed chwilą. Brunatny tłum stoi gęsto w żółtej wodzie świętej rzeki, zanurza się cały zatykając uszy, bierze wodę w dłonie, przelewa ją i modli się, inni wznoszą ułożone dłonie do góry jeszcze inni obmywają się, siedzą na kamiennym brzegu wyczekują, kontemplują. Wiele dzieci, Te kąpią się i baraszkują jak to dzieci. Mężczyźni obnażeni do pasa mieszają się z barwnym tłumem kobiet młodszych i starszych ubranych w swoje sari. Silny prąd nie pozwala moim wioślarzom na swobodne wiosłowanie, pomagają im inni z brzegu, czepiają się linami krzaków lub obmurowań. Podziwiam słynną panoramę świętego miasta. Jak okiem sięgnąć dziesiątki świątyń, powplątywanych w gąszcz domów, hoteli, domów noclegowych dla pielgrzymów, pałaców maharadżów. Każdy prawowierny Hindus chce być jak najbliżej świętej rzeki. A jeśli spotka go szczęście, to tu właśnie umrze, tu go spalą i wrzucą jego prochy do Gangesu. Łódź przesuwa się wzdłuż obmurowań kamiennych brzegów, tu wystają cokoły do spalania zwłok, schodki w górę czy w dół, labirynt przesmyków między domami, z obmurowań wyrastają wielkie drzewa. Gdzie nie gdzie połyskuje złocony szczyt świątyni, między domami wałęsające się krowy i wszędzie ludzie i ludzie. Co zamożniejsi siedzą w lepszych miejscach, nie kąpią się z pospólstwem, ich czyste białe szaty odróżniają się od tłumu. Siedzą i mosiężnymi naczyniami na kształt łódki nabierają wodę i znów ją wylewają. A w przerwach po prostu ucinają sobie pogawędki z sąsiadami. Nad tym wszystkim unosi się ludzki gwar i monotonny głos dzwonów świątynnych przepleciony odgłosami bębenków, które pomagają w zawodzeniu pobożnym. Płynę dalej, fotografując zawzięcie. Jest już i więcej turystów w wynajętych łodziach, ale i sami pielgrzymi wynajmują wielkie łodzie i także oglądają. Widzę, że mężczyźni siedzący w łodziach mają czoła malowane ugrem, jakieś kolorowe znaki czerwone. Może w ten sposób oznaczają kastę, do której należą? Szef łodzi trąca mnie lekko i wskazując na rzekę mówi, że płynie holyman — święty człowiek. Czyżby dobrowolnie utopił się w świętej rzece albo nie miał na pogrzeb i w ten sposób uszczęśliwił się. Na wzdętym do góry plecami płynącym ciele siedzi spokojnie wielkie ptaszysko podobne do kruka i ze spokojem uderza w miękkie już plecy. Zaczynają się miejsca mocno wysunięte w rzekę — tu się odbywa spalanie zwłok. Wioślarz ostrzega — nie wolno fotografować ani rysować pod karą iluś tam rupii. Patrzeć wolno. Zatrzymuję więc łódź i patrzę jak płonie czerwonym płomieniem stos, obok stoją ludzie ci, co przynieśli nosze ze zmarłym. Grabarz — mistrz od spalania stoi z długim żelaznym hakiem i reguluje płomień a potem rozgarnia zwęglone kości. Obok ustawia się już drugi stos, dalej oczekują rzędy ciał na swoją kolejkę i tłumek rodzin czy tragarzy. Nie widać łez czy rozpaczy. A oto pęta się jakiś czarny pies, który w trakcie rozgarniania stosu chwyta jakąś czarną kość ucieka w kąt i czeka aż ostygnie. Z domów pielgrzymów wierni patrzą na to co dzieje się na rzece. Patrzą i myślą o przyszłym życiu. Wracam na ląd. Od czasu do czasu zaczepia mnie ktoś grzecznie i coś tam proponuje. Jest piękne słońce, powietrze czyste, lekki wiaterek chłodzi. Przyjemniej tu niż w pralniczym parowniku — Kalkuty. Zwiedzam dalej. Oto drugie dojście do rzeki, podobnie jak pierwsze z żebrakami, masą kąpiących się ludzi. Teraz kręcą się po przesmykach między domami urozmaiconymi schodkami, świątyńkami, gankami, wykuszami tak zagmatwanymi, że nawet malarz traci głowę i nie wie jaki wybrać temat. Bo Benares dzieli się jakby na dwie części. Pierwsza w stylu zachodnim przystosowanym do tropiku. Domy i instytucje na ogół parterowe typu bungalow znajdują się jakby w wielkim parku mocno zadrzewionym, druga część typu hinduskiego, ze sklepikami, warsztatami. Ryksze i rowery i nierzadko dwukołowe wozy zaprzężone w bawoły wypełniają jezdnię. Ryksz na 560 000 ludności jest ponad 4 tys., a kręcą się one szczególnie w śródmieściu. Wyobraź sobie teraz ten tłok. Jak wszędzie, domy zawalone najprzeróżniejszymi reklamami, uśmiecham się do jednej z nich: pranie w stylu paryskim. Ruch powoli się zmniejsza, odchodzą pielgrzymi, turyści i handlarze, tylko nadal spotykam tragarzy niosących zmarłych charakterystycznym szybkim i drobnym kroczkiem. I ja wracam już do hotelu rykszą. Biedny kulis pół dnia czekał na klienta tj. na mnie, radośnie teraz wraca śpiewając głośno i pozdrawiając wszystkich po drodze. Szczęśliwy, że zarobi pięć rupii. W pokoju hotelowym zgromadzili się wszyscy boye mego piętra i patrzą jak uzupełniam namalowane tu szkice. Siedzą w kucki i milczą, a najbliżej ten, który obsługuje mój pokój. Chce zaimponować pozostałym, wchodzi do wnętrza i pokazuje reszcie pozostałe szkice. Wcześnie rano płacę drogi pokój i inne usługi i rozklekotanym autobusem Air India jadę na lotnisko. W drodze rozpamiętywam oglądane obrazy świętego miasta i przypominam sobie, że nigdzie przecież nie widziałem ani fakirów ani innych typów stojących godzinami na głowie czy śpiących na łóżkach z kolcami. Być może, że było to tak dawno, że już nieprawda. Samolot zamiast o 7 wyleciał do Delhi o 8. Opóźnienie to usprawiedliwiam, bo przed nami wystartować miały samoloty wojskowe – przecież wojna trwa. Po drodze zatrzymaliśmy na lotnisku w Lucknow, a za następną godzinę krążyliśmy już mad dwumilionową stolicą. Nasz Fokker siada wreszcie na płycie lotniska Delhi. Na niebie żadnej chmurki, powietrze suche. Jadę i tu starym autobusem linii lotniczych do centrum miasta. Po drodze mijam kolumnę samochodów ONZ. Z biura Air India dzwonię do znajomego, u którego mam się zatrzymać i jadę tam taksówką. A pan Ciesielski, pracownik biura radcy handlowego jest dumny, bo ma już na swoim koncie fabrykę polskich traktorów „Ursus” tu wybudowaną. A stolica Indii? Delhi to najstarsza stolica z okresu średniowiecza, szczątki najstarszej części leżą w gruzach na przeogromnym terenie. A Nowe Delhi to olbrzymi park, w którym buduje się wiele i nowocześnie. Z powierzchownych oględzin zauważyć można, że zachowano tu styl budownictwa miejscowego w nowoczesnym układzie urbanistycznym. Szybko nastąpiło poznanie z uroczymi gospodarzami i zakwaterowanie w ich domku, który mają wyłącznie dla siebie, a który w kraju uchodzić by mógł za wzór jednorodzinnego domku z ogródkiem przed oknami i zasadzonymi bananowcami. Gospodarze zajęli się mną tak serdecznie, że po 2 godzinach pogaduszek i wypoczynku jechaliśmy już „Volkswagenem” na zwiedzenie stolicy. Zwiedzamy tzw, „Czerwony Fort” potężne fortece w stylu północno – hinduskim z pałacami i pałacykami i świetnie trzymanymi trawnikami, przeogromnej pracy włożonej w dekoracje, jakich jeszcze nie widziałem. A przykład: oto Krata w formacie 4×4 metry z dwu płyt murowych o grubości może 4 cm z wyciętymi prześwitami tworząc prześliczny wzór. Wydaje mi się, że dzisiejsi fachowcy nagłowiliby się sporo nad wykonaniem takiego cuda. Zresztą i po co. Potem największa świątynia — meczet Indii z obszernym dziedzińcem na środku której, jak w każdej takiej świątyni sadzawką do oblucji. Idzie się do niej po 66 stopniach, obsadzonych przez niezliczone ilości ludzi szukających tu chłodu. Tu właśnie dostąpiłem zaszczytu oglądania relikwii muzułmańskich, pokazywanych nam przez samego najwyższego kapłana meczetu. Był tam w specjalnym pudełku włos z rudej brody proroka, sandał Mahometa obsypany płatkami wyschniętych kwiatów ze skóry wielbłądziej, fragmenty koranu i wreszcie odcisk stopy proroka na kamieniu. Pokazujący wyjaśnił, że prorok przemawiał kiedyś tak gorąco, że kamień, na którym stał — umiękł jak wosk i tak już zostało. Złożyłem kapłanowi bakszysz, a potem wpisałem się do księgi pamiątkowej. Samochód, i to własny, to mądra rzecz. Cóż mógłbym zobaczyć, gdyby go moi mili sąsiedzi nie mieli? Bo do Qutb Minar jest kilkanaście kilometrów i koniecznie trzeba to zobaczyć. To są ruiny ogromnej świątyni 80 metrowej wysokości z minaretem, który pokazuje się na turystycznych prospektach Delhi, jak w Paryżu wieżę Eiffla. W pobliżu meczetu jest wielki magazyn z wyrobami z kości słoniowej. Każdego prawie klienta przepuszcza się wpierw przez warsztat, w którym 8 czy 10 rzemieślników siedzi na podwyższeniu i wykonuje artystyczne cudeńka w kości słoniowej. Nie wiem co u nich podziwiać: cierpliwość, precyzję aż do nonsensu, mistrzostwo rzemieślnicze, artyzm? Zważywszy miniaturowe formaty tych rzeźb. Praca nad tymi cudami trwa nieraz tygodniami, nieraz latami. Pokazywano mi szachy w formacie 2×2 m z dużymi figurami: słonie, wielbłądy przeraźliwie precyzyjnie rzeźbione. Wartość właściciel określa na 60 tys. rupii, tj. około 800 tys. zł. Na moje pytanie, jak to było długo robione i ile to może kosztować – odpowiedziano mi: ojciec i syn robili te szachy całe życie a kupiec… na pewno się znajdzie. Pokiwałem głową i oglądałem meble z kości słoniowej, jakieś słonie, wielbłądy, łodzie z wioślarzami, naszyjniki itp. Albo na przykład wyobraź sobie kulę z kości słoniowej nieco większą jak kula bilardowa. Na tej to kuli artysta wycina piękny wzór, następnie po przez otwory tego wzoru wcina się do środka, ale w ten sposób, że zewnętrzny wzór staje się skorupą a w środku pozostaje druga kula jeszcze pełna. Poprzez otwory pierwszej kuli obrabia wzór na zewnętrznej części drugiej kuli, potem w niej wycina trzecią, w trzeciej czwartą, czasem do pięciu, sześciu kul.
„Obłęd”!(?), atrakcja. Niedaleko na brzegu jezdni rozkłada się jakiś cudak. Kto to może być? W pełnym słońcu bez parasola rozkłada jakąś szmatę, potem pocieszne krzesło bambusowe, dalej różne zakurzone szczęki i obok tego może 2-3 kg zdrowych ludzkich zębów, jakieś buteleczki. Ach wiem, to dentysta! Ale skąd on wziął tyle zdrowych ludzkich zębów? Egzotyka nie z tej ziemi. Nawet moi przyjaciele otrzaskani z wielu podobnymi historiami tu kiwali głowami. Duże wrażenie robi stolica Delhi. Widać to także jadąc wspaniałą promenadą „Indie Gate” z łukiem triumfalnym i wielkim pomnikiem króla Jerzego V. Na końcu tej alei defilad ogromny pałac prezydenta i inne gmachy ministerstw – monumentalne i ładne. Aleja defilad nie jest obudowana z obu stron, jest tylko 300 metrowej szerokości park, za którym giną pozostałe gmachy rządowe…”.
Podsumowując – Brytyjczycy zostawili Indie w opłakanym stanie, w katastrofalnej sytuacji ekonomicznej. Przemysł krajowy właściwie nie istniał, a czytać i pisać umiał tylko mały odsetek mieszkańców. Szczerze mówiąc do dziś nie wiele się zmieniło. Nadal obowiązuje system kastowy, a pracy szuka ok. 42 miliony bezrobotnych i choć w centrum Delhi można czasem zobaczyć dziewczyny w mini (co jeszcze 10 lat temu było nie do pomyślenia) to jednak kraj ten ma jeszcze do pokonania bardzo, bardzo długą drogę praktycznie we wszystkich dziedzinach życia. Dość wspomnieć, że poprzez rabunkową gospodarkę w dużej mierze ucierpiało środowisko naturalne. Zakłady Coca-Coli w Placzimada zużywały do 1,5 mln litrów wody gruntowej dziennie , dopóki rząd stanowy im tego nie zabronił. Firma wywoziła także trujące odpady, zwłaszcza metali ciężkich, na tereny uprawne. W 2003 roku ujawniono, że w napojach butelkowanych Coca-Coli i Pepsi znajdują się zastraszające ilości pestycydów. Powstają ruchy i stowarzyszenia na rzecz ochrony środowiska, ale jest to niestety kropla w oceanie potrzeb. Wystarczy jako przykład podać miejscowość Agra, (tą od Tadź Mahal). Na filmach podróżników widać że jest to jeden wielki śmietnik, który znajduje się w sąsiedztwie domostw. Najbiedniejsi mieszkają w ustawionych obok siebie rzędach namiotów. Widok jest szokujący. Jak wspomniałem w jednym z wcześniejszych felietonów przedmieście Howrah w Kalkucie, związane jest” mostem gigantem, długim na ponad pół kilometra, o konstrukcji żelaznej i wysokości 80 m. Gigant ten przytłacza rzekę i dzielnicę. Kiedy Pan Władysław zadał pytanie, dlaczego konstrukcja jest tak olbrzymia i skomplikowana i że można by znaleźć oszczędniejsze rozwiązanie, odpowiedziano mu: „po co? Więcej stali w moście podnosi jego wartość. Hindusi zapłacą – nie mają innego wyjścia”. Może więc wyjaśnię czytelnikom dlaczego w Indiach drożej oznaczało – korzystniej. Otóż kiedy w Indiach bardzo dynamicznie zaczął rozwijać się przemysł brytyjski to skutek był taki, że zaczął gwałtownie spadać popyt na wyroby lokalnych rzemieślników. Pierwsze zakłady włókiennicze powstały w 1853 r. w Bombaju. Do 1905 roku działało już ponad 200 przędzalni bawełny i 36 juty. W Dżharkhandzie otwarto duże huty żelaza i stali, które funkcjonują do dziś. Zdecydowana większość tych przedsiębiorstw była pod kontrolą brytyjską. Oszczędzanie na materiałach nie było w interesie posiadaczy fabryk, a wręcz przeciwnie. Zwłaszcza przy inwestycjach publicznych.
„…Dziś muszę „zrobić shopping” czyli po prostu zakupy – kontynuuje swoją opowieść nasz bohater. Wchodzę między rozłożone wzdłuż jednej z ulic sklepy – stragany Kaszmirczyków i Nepalczyków sprzedających tu swoje wyroby z kości słoniowej, figurki odlewane z mosiądzu, jakieś lampy dekoracyjne, naszyjniki z kamieni półszlachetnych. Co zamożniejsi mają także i kamienie szlachetne już obrobione. Oglądam słynne szale kaszmirskie, sari, tkaniny dekoracyjne itp. W domu dowiaduję się, że dzwoniono z Air India, które zawiadamia, że samolot, którym mam odlecieć nie przyleciał z Moskwy i że szukają innej trasy przelotu. Bo nad Kaszmirem nie wolno – wojna. I następnego ranka nie odleciałem ale zaświtała nadzieja, że samolot z Moskwy wyleciał i leci okrężną drogą. Niebezpiecznie byłoby przelatywać nad terenem walk. Czas ten wykorzystałem na zwiedzenie fabryki, w której produkuje się przede wszystkim polskie traktory „Ursus”. Właśnie mój gospodarz, przedstawiciel polskiego handlu zagranicznego załatwiał ten wielki „interes” dlatego na terenie fabryki czuł się jak u siebie w domu. Dzielnica fabryczna leży około 20—30 km na południe Delhi. Ta fabryka zaimponowała mi przede wszystkim wyglądem zewnętrznym. Przy
wybetonowanym wjeździe, piękny długi klomb, fontanna. Hale produkcyjne o najnowszych rozwiązaniach architektonicznych, czysto, porządek. Wnętrze także nowoczesne, zaprojektowane według najnowszych wymogów. Urządzenia socjalne znakomite: szatnia z umywalniami, przychodnia lekarska. Robotnicy czyści, wszyscy w jednakowych kombinezonach. Poza traktorami produkuje się tu amortyzatory, żyletki i aparaty rentgenowskie. Przyjemnie oglądać montaż produkowanych w kraju traktorów. Ale czas kończyć, bo muszę się przygotować do jutrzejszej podróży powrotnej. Gdyby zaszło coś poważnego musiałbym jechać pociągiem do Bombaju (24 godziny) i tam szukać jakichś innych połączeń. Tu-144, kolos odrywa się od betonu lotniska i bez trudu wznosi się ku bezchmurnemu niebu. Siedzę przy oknie i pilnie obserwuję pejzaż. Jest – inny lecimy przecież na południe w kierunku Bombaju, nad stanami Penżab, Radżastan, Madhia Pradesh i Bombaj. Pod nami jakieś góry – wydają się dziwne: wąskie grzbiety ciągną się kilometrami, jedno czy drugie pasmo obok siebie, potem równina i znów kilka pasm, a wszystkie ułożone są z północy na południe. Z tej wysokości tj. 10 000 m. wszystko wydaje się tak maleńkie, a odległości małe, że ani się nie spostrzegłem, jak głęboko w dole zauważyłem ogromne skupisko miejskie: to Bombaj, a tuż morze ciągnące się w nieskończoność – to Morze Arabskie. Niebo pokryte cumulusami i morze, tworzą jakiś nieziemski pejzaż. Ale tuż za Bombajem samolot skręca ku północnemu zachodowi – lecimy nad morzem. Pilnie obserwuję ledwo dostrzegalne białe grzywy na wzburzonym morzu, jest wreszcie jakiś stateczek, wybiegam wzrokiem dziesiątki kilometrów ku horyzontowi, Wszędzie pustka. Rozmyślanie przerywa spojrzenie na dalekie mgliste wybrzeże. Niedługo nad zatoczką Tschahbar wchodzimy nad Iran. Cóż to za dziwny kraj. Góry, pasma górskie znów biegnące na północny zachód i pustynie. Nie zauważyłem kiedy „przeskoczyliśmy” Kaukaz bo tuż za nim pojawiła się zieleń pól i lasów już na ziemi radzieckiej i tak już było aż do Moskwy. Samolot okrążył miasto i już z niskiej wysokości poznawałem tereny i kanały przedmieścia i poszczególne budynki, które kiedyś oglądałem. Przelecieliśmy 8000 km bez lądowania i samolot toczy się już po pasie lotniska Szeremietiewo. Po krótkich formalnościach idę do biura rezerwacji. Tu spotyka mnie pierwsza przykrość. Na samolocie, który odlatuje do Warszawy za godzinę, nie ma dla mnie zarezerwowanego miejsca, a urzędniczka oświadcza ze spokojem, że wszystkie miejsca na 5 dni naprzód są zarezerwowane i ewentualnie za 5 dni mogę jechać dalej. Usiadłem z wrażenia a na czoło wyszedł mi pot. Przecież w związku z tym nie dostanę hotelu, wiktu na koszt linii lotniczych, a przy duszy nie mam ani kopiejki. Usiadłem i rozmyślałem. Zdecydowałem się jechać do miasta za 50 kop. pożyczonych od usłużnego kolejarza i poszukać hotelu. Męczę się z 20 kg bagażem od przystanku do hotelu Metropol. Spotykam w holu jakąś polską wycieczkę – szukam u nich pomocy – nic z tego, nie wolno a może nie wierzą mi. Wymieniam w Metropolu 150 złotych na 10 rubli, zostawiam bagaż w garderobie – wsiadam w taksówkę i szukam miejsca w hotelu. Jeden, drugi, trzeci, cały zespół hoteli ani jednego miejsca, a tu na liczniku już 5 rubli. Jadę nocować na dworzec Białobrzeski. Całą noc przegadałem z nauczycielem jadącym z Łotwy gdzieś na Ukrainę. Nad ranem połaziliśmy po najbliższej okolicy, starczyło mi jeszcze na fryzjera, wyczyszczenie butów i taksówkę do PPL „Lot” dokąd pojechałem szukać pomocy. I tu ją znalazłem. Bez większych już kłopotów wracam do kraju. A więc do zobaczenia!”. Twój WŁ. KOŚCIELNIAK
P. S. „Z każdej wyprawy przywoziłem tekę, dwie, prac. To były moje zdobycze, owe „rysowanie” (i malowanie)”, reportaże”. Największą ilość prac przyniósł pobyt w Indiach w 1965 roku. Był to obfity i dobry okres w mojej twórczości. Plon reprezentowałem w Academy of Fine Arts w Kalkucie. Wystawa odniosła ogromny sukces, a ja z rąk prezesa Arts Society otrzymałem medal im. Rabindratha Tagore, wielkiego poety i malarza Indii, laureata nagrody Nobla. Przede mną wyróżniony został tą nagrodą Tadeusz Kulisiewicz. W czasie tej podróży widziałem z okien samolotu dwa niezwykłe zjawiska. Pierwsze z nich to nieprawdopodobny wręcz widok pasma Himalajów o bardzo wczesnym świcie, w nocy właściwie, której ciemności okrywały jeszcze ziemię. Na tle czarnego niemal nieba pierwsze promienie Słońca rozświetlały ośnieżone łańcuchy i szczyty. Wyłaniały się i przemieszczały tworząc nieprawdopodobny teatr przyrody. Nie spotkałem się z żadnym literackim czy dziennikarskim opisem, ani też nie natknąłem na żadne zdjęcie z tej wysokości i o tej porze dnia. A lecąc do kraju przez dawny ZSRR nad Kaukazem, a dalej przez Iran i Irak, oglądałem inne święte miejsce – górę Ararat, samotny, wyniosły, majestatyczny szczyt. W rzeczywistości samej, on mógł być tym miejscem, do którego dobiła Arka Noego w czasie wielkiego potopu. Swoje prace wystawiałem w różnych krajach i miejscach. Nie zawsze to były galerie, nie zawsze muzea. Raz była to sala dawnego meczetu, innym razem krużganki klasztoru. Była też wystawa na morzu. Tak! Wystawiałem podczas podróży po Morzu Śródziemnym MS „Batory”, naszą niegdysiejszą chlubą, okrętem flagowym. Była nie tylko wystawa, którą otwierał „pierwszy po Bogu”, czyli kapitan „Batorego”, ale i uroczysty wernisaż z wieloma dostojnymi gośćmi. Zachował się w moich zbiorach mały plakat anonsujący tę wystawę. Z każdej podróży wracałem uskrzydlony. Przywoziłem tyle materiału, który należało uporządkować i jakoś artystycznie przetrawić, tyle wrażeń domagało się jakiejś warsztatowej formy przekazu, tyle pokładów wiary w siebie samego przywoziłem, a na dodatek, na miejscu czekały dziesiątki różnych spraw, terminów, zaległej korespondencji. Mówi się, może nie nazbyt pięknie, ale przecież dosadnie, czyli obrazowo – o ładowaniu akumulatorów. Zamienię to techniczne pojęcie w inne: wyjeżdżałem po to, aby nabierać mocy twórczej”.
KONIEC
W lutym 1966 roku redakcja „Ziemi Kaliskiej” we współpracy z Muzeum Ziemi Kaliskiej zorganizowała wystawę prac Władysława Kościelniaka, które powstały w czasie jego podróży do Indii. Tak o twórczości naszego bohatera pisał wówczas naczelny „Z.K”: „Władysław Kościelniak ocierając się o „kontrasty epok” zafascynowany szafarzem, światłem przypominającym czysty kryształ szkicował niemal wszystko co znalazło się w zasięgu jego wzroku. Każdy szczegół nabiera tutaj wagi tajemniczego symbolu czy alegorii. Fauna czy flora, a nade wszystko człowiek dostojnie powolny w swych codziennych zajęciach i wspaniała architektura Kalkuty, Benares czy Delhi pełne ekspresji i pomysłowości kompozycyjnej w obrazach Kościelniaka „opowiadają” to niezwykłe dla Europejczyka zjawisko jakim jest kraina legendarnego Raju”.
Zwiedzanie Indii zmienia turystę i powoduje, że zaczyna on inaczej patrzeć na świat. Ci, którzy poznają ten kraj poprzez literaturę czy oglądanie filmów podróżniczych odkrywają go pomału poprzez wyobraźnię. Inni – tacy jak nasz bohater „dotykają” Indii, czują je, smakują i doświadczają. Jeszcze inni szukają w Indiach odpowiedzi na pytanie kim jestem? Jadą tam i medytują aby odnaleźć samego siebie i usłyszeć głos, który wypływa z ich wnętrza. Takie doświadczenie uczy pokory i dystansu do świata materialnego, który otacza nas na co dzień. Widząc tak ogromne rzesze ludzi ubogich, a jednak na swój sposób szczęśliwych, zaczynamy dostrzegać, że szczęście nie ma nic wspólnego ze stanem posiadania. Zaczynamy rozumieć to, że dla człowieka prawdziwym źródłem szczęścia jest bogate i harmonijne życie wewnętrzne. Budda zapytany o źródło szczęścia odpowiedział – to nirwana – cisza i wieczny spokój.
Zdawał sobie sprawę nasz bohater, że listy, tak naprawdę adresowane są do czytelników Gazety „Ziemia Kaliska”, a więc głównie do mieszkańców miasta Kalisza. Podobnie jak jego twórczość, która powstała podczas zagranicznych wyjazdów miała w zamyśle autora „cieszyć oczy” Kaliszan. Jest to jeden z powodów, który zmotywował mnie do „odświeżenia” listów i ukazania ich współczesnemu czytelnikowi w nieco urozmaicony sposób i na kolorowo. Mam nadzieję, że mi się to przynajmniej w jakimś małym stopniu udało. Felieton powstał na kanwie wspomnień z podróży do Indii w 1965 roku, które Wł. Kościelniak opisywał w dzienniku podróży, a który obecnie znajduje się w Książnicy Pedagogicznej w Kaliszu wraz z pozostałą spuścizną po Władysławie Kościelniaku. Wspomnienia te publikowała później w formie krótkich felietonów Gazeta „Ziemia Kaliska”.
Przypisy:
Gazeta „Ziemia Kaliska” 1966 r.
Fragment z albumu pt. „Kościelniak życie, dzieło, pasja”, autorstwa B. Kowalskiej i R. Bienieckiego.
„Podróże Marzeń Indie” – Biblioteka Gazety Wyborczej” Warszawa 2006 r. Foto: Blog zbiorów Specjalnych Książnicy Pedagogicznej im. A. Parczewskiego w Kaliszu oraz Pixabay.com.