
Puste krzesło radnego Kołacińskiego. Ile kosztuje i dlaczego nic nie można z tym zrobić?
Od ponad czterech miesięcy radny Radosław Kołaciński jest wielkim nieobecnym kaliskiego samorządu. W tle afery wokół szpitala, którym kierował, konsekwentnie opuszcza sesje i komisje. Sprawdziliśmy, jakie są tego konsekwencje – finansowe i prawne.
Mandat radnego to funkcja publiczna i przede wszystkim zobowiązanie wobec mieszkańców. Podstawowym obowiązkiem radnego jest udział w pracach Rady Miasta. Jednak od końca maja tego roku jedno z krzeseł w sali sesyjnej pozostaje puste. Należy ono do radnego Koalicji Obywatelskiej Radosława Kołacińskiego. Jego absencja zbiegła się w czasie z narastającymi kontrowersjami wokół Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Kaliszu i zawiadomieniem do prokuratury w sprawie nieprawidłowości za czasów jego dyrekcji. Postanowiliśmy więc zbadać, jakie są realne konsekwencje tak uporczywego niewykonywania mandatu.
Konsekwencje finansowe – system kar działa, ale z umiarem
Zwróciliśmy się do Kancelarii Rady Miasta z wnioskiem o dostęp do informacji publicznej. Odpowiedź jest jednoznaczna: w okresie od 29 maja do 3 października 2025 roku wszystkie nieobecności radnego Kołacińskiego „nie były usprawiedliwione”. A było ich niemało:

Zgodnie z miejską uchwałą, każda taka absencja uderza radnego po kieszeni. Za opuszczenie sesji Rady Miasta dieta jest obniżana o 30%, a za nieobecność na komisji – o 10%. W efekcie, jak czytamy w oficjalnym piśmie, z diety radnego potrącono w tym czasie łączną kwotę 4 464,24 zł.
Kluczowa jest jednak inna informacja: „w żadnym miesiącu we wskazanym okresie nie wystąpiło potrącenie w wysokości 100%”. Oznacza to, że mimo całkowitego zaniechania obowiązków, radny co miesiąc pobierał część swojego wynagrodzenia. Wynagrodzenia, na które składamy się oczywiście my, wszyscy mieszkańcy.
Konsekwencje prawne
Naturalne pytanie, jakie się nasuwa, brzmi: czy radnego, który nie pracuje, nie można po prostu odwołać? Odpowiedź jest krótka, choć dla wielu może być niezadowalająca: nie da się.
Polskie prawo nie przewiduje procedury odwołania radnego gminy z powodu niewykonywania przez niego mandatu czy uporczywej absencji. Mandat radnego wygasa jedynie w ściśle określonych przypadkach, takich jak śmierć, rezygnacja, utrata prawa wybieralności czy prawomocny wyrok skazujący za przestępstwo umyślne. Nieobecność na sesjach, nawet wielomiesięczna, nie jest jednym z nich.
W praktyce oznacza to, że jedynym narzędziem dyscyplinującym, jakie posiada Rada Miasta, są wspomniane kary finansowe. Wyborcy natomiast jedyną możliwość weryfikacji mają dopiero przy następnych wyborach. Do tego czasu radny, który przestał pełnić swoją funkcję, pozostaje radnym w świetle prawa.
Komentarz od autora
Mamy do czynienia z sytuacją, w której radny, formalnie piastujący swój urząd, w praktyce go nie sprawuje. System kar finansowych, choć działa, okazuje się bardziej „opłatą za nieobecność” niż realną sankcją, skoro nie jest w stanie wyzerować diety nawet przy całkowitej bierności.
Skoro prawo jest bezradne, rozmowa musi przenieść się na inną płaszczyznę. Mandat radnego to nie przywilej, a zobowiązanie. To umowa z wyborcami, którzy powierzyli danej osobie swój głos i zaufanie w zamian za reprezentowanie ich interesów. Kiedy radny z jakichkolwiek powodów – osobistych, zawodowych czy politycznych – przestaje być w stanie to zobowiązanie wypełniać, powinien mieć odwagę cywilną, by się do tego przyznać.
Trwanie na stanowisku, którego się de facto nie pełni, jest kpiną z zaufania publicznego i policzkiem wymierzonym mieszkańcom. W tej sytuacji honorowym i słusznym rozwiązaniem wydaje się dobrowolna rezygnacja z mandatu. Oszczędziłoby to dalszej kompromitacji i pozwoliłoby wyborcom z danego okręgu mieć realnego reprezentanta. Jednak na to, jak na razie, się nie zanosi…