Wydarzenie_1200x628
baner_FBAnt
Baner AWS
wszystkie_wiadomosci

J.Sobolewski: Nie zrezygnowałem z wyjazdu zagranicznego do ówczesnej Jugosławii, pojechałem walczyć ze złamaną ręką…

Jan Sobolewski – były Mistrz Polski w wadze lekkopółśredniej. Człowiek, który kochał boks, zawierzył mu swe lata młodości, a przede wszystkim mężczyzna, który wiedział, kiedy należy zejść z ringu. Porozmawialiśmy na temat przebiegu kariery i jej końca, a także dowiedzieliśmy się, jakie wartości kierowały Janem Sobolewskim, gdy kończył karierę.

Martyna Andrzejak: Skąd wzięło się Pańskie zainteresowanie boksem? W jakim wieku zaczął Pan trenować?

Jan Sobolewski: Do boksu wciągnął mnie kolega ze szkoły, który miał już bokserski staż. Ze względu na różne epizody w dzieciństwie, takie jak np. pomoc cioci w sklepie, gdzie nosiłem jej ciężkie towary, byłem dość sprawny fizycznie i silny. Moja tężyzna fizyczna była przyczyną propozycji, jaką dostałem. Kolega mówił, że boks to właśnie sport dla mnie. Byłem zaciekawiony tym tematem, gdyż w latach 50 XX wieku w Kaliszu boks był na fali wznoszącej i miał bardzo dobre rokowania. Dlatego nie trzeba było mnie długo przekonywać. Pewnego dnia razem z kolegą poszedłem do sali treningowej i tak zacząłem moją „przygodę” z boksem. Znacznie wzrosło wtedy także moje zainteresowanie nim. Miałem wtedy 18 lat.

Czy miał Pan jakieś wątpliwości podczas nieustannych treningów i ciągłych dążeń do poprawy formy? Widać było, że ten okres był dla was sprzyjający, na co wskazują awanse do I i II ligi.

Zwątpień raczej nie miałem, gdyż fizycznie byłem całkiem dobrze przygotowany. Trafiłem na dobrych trenerów, którzy mnie motywowali, dzięki temu bardzo wierzyłem w siebie, choć sam trening nie należał do zadań najprostszych.

Miał Pan jakieś korzyści wynikające z trenowaniu boksu?

Po skończeniu szkoły zacząłem pracować w ówczesnym WSK i jedyną ulgą jaką stosowano dla czynnych bokserów było zwolnienie 3 razy w tygodniu po 2 godziny z tej 8 godzinnej pracy. Nie było łatwo pogodzić ten reżim czasowy. Nie wiem czy można tu mówić o korzyści, gdyż i tak było ciężko podołać czasowo, a w dodatku w tym okresie się zakochałem (poznałem swoją przyszłą żonę).

Kto był dla Pana najtrudniejszym przeciwnikiem i dlaczego?

Ówczesnymi potentatami była Legia i Bielsko. Jednakże najtrudniejszym przeciwnikiem był Marian Kasprzyk, późniejszy medalista olimpijski. Pomimo kilkukrotnych pojedynków, nigdy nie udało mi się go pokonać.

Gdzie odbywały się walki bokserskie?

Jak zaczynałem „przygodę” z boksem, ale jeszcze nie walczyłem to odbywały się w wojskowym zajeździe dla koni na ulicy Pułaskiego, w miejscu obecnego marketu Polo. Kaliska Bielarnia, drużyna przeciwna walczyła w dzisiejszym Centrum Kultury i Sztuki. Natomiast nasze pierwsze walki toczyły się w obiekcie Tęczy (hala targowa Szrajerów). Była to zajezdnia samochodowa. Na czas walk wyprowadzano samochody, a harcerze montowali ring, zarabiając przy okazji „parę groszy”. Dzięki temu mogli później jechać na obóz harcerski. Na nasze walki przychodziły nawet osoby z własnymi drabinami, aby nas lepiej widzieć. To były lata naszej świetności. Natomiast karierę kończyłem w 1965 roku i wtedy walczyliśmy na hali OSiR, mieszczącej się na ulicy Łódzkiej. Kilka walk odbyliśmy na świeżym powietrzu, na stadionie (dzisiejszym stadionie Calisii). To dotyczyło walk, a same treningi odbywały się w pomieszczeniu nad piekarnią na Placu Kilińskiego. Zapach świeżego pieczywa był bardzo motywujący.

Jakie uczucia towarzyszyły Panu podczas zdobycia tytułu Mistrza Polski?

Miałem z tego oczywiście satysfakcję, nie będę ukrywał. Wówczas było to dość wysokie osiągnięcie. W ćwierćfinale pokonałem ogólnego faworyta, który był typowany na mistrza. To już było dla mnie duże osiągnięcie. Dawało mi to wiarę w siebie. W 1958 roku odbywały się wiosną mistrzostwa i wtedy też urodził mi się syn, więc tytuł, który zdobyłem dedykowałem mojej żonie jako wynagrodzenie, za to że mnie nie było, bo musiałem dużo trenować. Tytuł mistrza zdobyłem w Łodzi i było to dla mnie bardzo duże wyróżnienie, z którego po dziś dzień jestem dumny.

Można zatem wprost stwierdzić, że Kalisz lubił boks?

Tak, Kalisz uwielbiał boks. W latach 50/60 XX wieku to właśnie my byliśmy głównym obiektem zainteresowań mieszkańców miasta. W moim klubie walczył nawet Tadeusz Grzelak, odnoszący później sukcesy na Mistrzostwach Europy. Ja byłem natomiast Mistrzem Polski, co wówczas nie było tak proste, jakby się mogło wydawać. Cały Kalisz po prostu kochał boks i bokserów, a przede wszystkim doceniał ich ciężką pracę.

Co było główną przyczyną zakończenia Pańskiej kariery?

W głównej mierze wiek – był to rok 1965, a więc miałem wtedy już 32 lata. W między czasie spadła ranga kaliskiego klubu, bo walczyliśmy już nie w I, a w II lidze. Oczywiście nadal byliśmy bardzo popularni i szanowani, ale czułem, że to już nie to samo. W tym czasie urodził mi się drugi syn i byłem potrzebny rodzinie. Treningi były już coraz trudniejsze, bo cały czas myślałem o nich. Zrozumiałem, że lepiej odejść, gdy jeszcze dobrze wspominam swoje walki, niż zostać i dostawać za każdym razem „łomot”. Było mi oczywiście przykro, poleciała mała łezka, bo w końcu walczyłem 13 lat i bardzo się związałem z tym sportem, ale byłem potrzebny gdzie indziej i obniżała się moja sprawność fizyczna.

Zachęcał Pan swoich synów do boksu?

Może i bym pozachęcał, ale ich mama, a moja żona była dość zdystansowana w kwestii tego sportu. Czułem, że nie byłoby to akceptowane. Moi synowie nie mieli takiego przygotowania przez życie do boksu jak ja. Nie powiem, że się nie nadawali, ale nie mieli większych predyspozycji, więc nie nalegałem, choć gdy w końcówce lat 70 XX wieku trenowałem I ligowców, to zabierałem synów na treningi, ale była to dla nich bardziej forma zabawy.

Był jakiś inny sport, który cieszył się równie wielką popularnością jak boks wśród młodych osób?

Uważam, że boks był dominującym zainteresowaniem, ale oczywiście konkurencyjna zawsze była piłka nożna. Młodzi chłopcy, którzy nie mieli innych pokus, bardzo często angażowali się w boks. Byli też tacy, co odpuścili po kilku treningach. Aczkolwiek z pewnością boks w moich czasach cieszył się dużo większym uznaniem i popularnością niż obecnie.

Do dziś interesuje się Pan boksem?

Oczywiście – zainteresowanie tym sportem pozostało, ale boleję nad tym, że boks, a zwłaszcza ten amatorski zdewaluował się. Przecież nie ma już rozgrywek ligowych, dużo łatwiej jest obecnie zostać mistrzem w tym sensie, że uprawiających jest niewielu. Nie mamy też zbyt dużych szans na igrzyskach. Dominuje boks zawodowy, który jeszcze jestem w stanie oglądać, choć i tak przeszedł on dużą zmianę. Najbardziej moją wątpliwość wzbudzają mieszane sztuki walki, czyli MMA. Walka w klatkach, kopanie się i uderzanie jak „popadnie”, nie leży w moim guście. Gdy ja toczyłem pamiętną walkę z Kulejem, to nie było to uderzanie jak popadnie, tylko była to szermierka na pięści. Zadałem wtedy 12 ciosów, a Kulej 11, przez co byłem lepszy. Ta walka wcale nie była nudna, bo liczyła się w niej przede wszystkim technika, a nie siła. Teraz zawodnicy stojący naprzeciwko siebie po prostu się „łomoczą” i czekają na to, który pierwszy padnie. To mnie nie urzeka, choć oczywiście szanuję zdanie osób, którym się to podoba. Nie jest to jednak na pewno dla mnie. Moje zainteresowanie walką pozostało, ale zyskałem do niego większy dystans.

Miał Pan w młodości drogę awaryjną? „Jeśli nie boks, to…” (to co?)

Na samym początku nie sądziłem, że moja kariera się tak mocno rozwinie i że będę znanym bokserem, dlatego moją drogą awaryjną była piłka nożna. Mam już co prawda delikatnie kłopoty z pamięcią i nie mogę sobie przypomnieć czy byłem zawodnikiem zrzeszonego klubu piłkarskiego, ale pamiętam, że chodziłem grać na boisko Prosny, a później brałem udział w Międzyzakładowej Lidze, gdzie pracownicy poszczególnych zakładów kaliskich, rywalizowali ze sobą. Muszę się przyznać, że czasem byłem leniuchem podczas treningów wytrzymałościowych, co skutkowało moją gorszą kondycją. Na 10 minut walki bokserskiej wystarczało mi sił, 3 razy 3 czyli 9 minut plus odpoczynek, ale czy dałbym radę biegać 90 minut po boisku? Nie mam pojęcia i mógłbym mieć z tym problem.

Jaka była największa kontuzja, jakiej Pan doznał?

Bokserską kontuzją są oczywiście łuki brwiowe, wielokrotnie miałem je rozbite. Choć uchodziłem za niezłego technika, więc przeważnie obywało się bez większych kontuzji. Ja nie zadawałem zbyt mocnych ciosów, ale i sam ich nie otrzymywałem. Na ringu, prócz łuków brwiowych nie miałem kontuzji. Natomiast zdarzyły mi się kontuzje na treningach i obozach przygotowawczych. Właśnie na jednym z takich obozów złamałem rękę. Stało się to podczas rekreacyjnej gry w siatkówkę. Byłem wtedy w kadrze Polski w boksie. Miałem po obozie lecieć na wyjazd zagraniczny samolotem. Na tamte czasy było to bardzo prestiżowe. Pomimo tego, że moja ręka była złamana, w gipsie, głupio mi było odpuścić. Pamiętam, że lekarze zdjęli mi go przedwcześnie – 3 dni przed wyjazdem. Dzięki temu pojechałem do ówczesnej Jugosławii walczyć z jeszcze nie do końca sprawną ręką. Walkę przegrałem, ale miałam satysfakcję – pojechałem.

Dziękuję za rozmowę.

Również serdecznie dziękuję.

Podoba‚ Ci się materiał? Udostępnij go i komentuj - Twoja opinia jest dla nas bardzo ważna! Chcesz by podobnych materiałów powstawało jeszcze więcej?Wesprzyj nas!

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Starsze
Najnowsze Najczęściej oceniane
Informacje zwrotne w treści
Zobacz wszystkie komentarze

Najnowsze